Autosekwencje (2)
Dzieciństwo i wczesna młodość
(fragmenty)
II. Persja – Indie – Afryka
Rozdwojenie między mną a ciałem. Jak mi te włosy obcięli, to nagle sobie uświadomiłam: co do diabła, co jest tam we mnie? Jak ta łysa głowa może być mną? Teheran to był najważniejszy okres w moim życiu.
Zdawałam sobie sprawę z absurdalności, ze sztuczności rzeczy, z masek. Kochana Marusia, taka śliczna była i oni ją postawili przed sądem, bo doszli do wniosku, że ona była wtyczką komunistyczną. Marusia to była czysta miłość. I zniszczyli ją. Ja nie wiem, czy ona była szpiegiem. Była Rosjanką, ten pułkownik czy major podobno ją strasznie kochał, ożenił się z nią w Rosji i przywiózł ze sobą do Teheranu, a miał żonę i troje dzieci w Polsce. Marusia to była chodząca radość. Kiedy ją aresztowali, to po raz pierwszy zadałam sobie pytanie: jakim prawem my sądzimy innych? Ten obleśny major czy pułkownik wycofał się, jak ją oskarżyli, wcale jej nie próbował bronić, tylko siebie wybraniał, że ma żonę i dzieci w Polsce, więc przecież nie mógł myśleć o Marusi poważnie, a tylko tak, dla przyjemności. Ja go wręcz nienawidziłam. Jak on się zjawiał w domu, w którym mieszkało parę polskich rodzin, a on służył w Bazie Wojskowej, to Marusia całą duszą mu się oddawała, ale mówiła do mnie, co my to jutro ciekawego razem zrobimy… może ja byłam o niego zazdrosna, ale nie lubiłam go za to, jaki był. Jak się zaczął sąd, tych troje dzieci wyszło na jaw, więc niby jak on się z nią miał ożenić… Miał taki sterczący brzuch, jak przychodził na basen, bo przychodził około pierwszej, jak Marusia mu ugotowała jedzenie, to się siedziało pod drzewami, kąpało, przesłaniało się okna mokrymi prześcieradłami, to były moje wakacje, więc obserwowałam dużo, a on był obleśny, miał jakieś takie dziwne usta. Cudowne ranki z Marusią, magiczne ranki, och, to było strasznie piękne, Marusia pytała, czy Mama nic nie będzie miała przeciwko temu, żebyśmy poszły do jej mieszkania. Mama mówiła, że nie ma nic przeciwko. Marusia miała różne kosmetyki, miała różne łakocie, śpiewała dumki, miała śliczny głos, włosy mi przyczesywała, te trochę włosów, które odrosły po oberżnięciu, że może tak mnie uczesać, a może tak…. Opowiadała jakieś bajki, ja z nią dużo po rosyjsku mówiłam, ona w ogóle była taka czarodziejka, pełna życia i radości życia, kochała wszystko, od makijaży po ważki w basenie, ona nad wszystkim była pełna zachwytu. Nie miała więcej niż dwadzieścia dwa lata. Myślę, że ta radość była spotęgowana wyjazdem z Rosji do tego wspaniałego Teheranu, aż biła od niej radość. Był kościół w Teheranie, gdzie była droga krzyżowa, chyba rzeźbiona, i któregoś bardzo gorącego popołudnia, gdy powinnyśmy były pójść na basen, poszłyśmy do tego kościoła i ona tak strasznie się cieszyła, że ta rzeźba drogi krzyżowej była taka piękna. Marusia: my first love for a real person.
Więc to się odbyło tak. Po pierwszej, kiedy przyszła żandarmeria, przeszli przez ogród i ją aresztowali; ale nie wrócili już przez ogród i ja już nigdy potem Marusi nie widziałam. W domu były dyskusje, że szpieg, że on niewinny, że ona mu się narzuciła, że jako szpieg musiała mu się narzucić. Lata całe śniła mi się – co oni jej mogli zrobić? Szczególnie w porównaniu z tym facetem z brzuchem! Byłam w Marusi zupełnie zadurzona. Ja w pewnym momencie urządziłam histerię, że ją muszę zobaczyć, straszne robiłam hece w domu, że ja muszę… I oni mi powiedzieli, że ona została wydalona do Rosji, i wtenczas ja doszłam do wniosku, że dorośli niczego nie rozumieją, że rozumują bardzo dziwnie. I tak już z tym pozostałam.
– To było jeszcze na początku pobytu w Teheranie, a raczej pod Teheranem, na otwartej przestrzeni stały namioty i tam był szpital. Żar, upał potworny. Ja leżałam z dyfterytem, a trochę dalej, naprzeciwko, umierała dziewczynka chora na gruźlicę. Miałam wysoką gorączkę, nie zdawałam sobie sprawy, że nie mam włosów, jak ręką po głowie przesuwałam, to jakoś nie wyczuwałam. Dziewczynka jęczała, prosiła o coś, ale nikogo nie było. W końcu stoczyłam się jakoś na ziemię ze swojego łóżka, doczołgałam do niej, a ona chciała tylko wody. Więc popełzłam po swoją szklankę, bo ona szklanki nie miała, i pełzając zdobyłam dla niej tę wodę i dałam jej w mojej szklance.
Dopiero jak już trochę zaczęłam zdrowieć, to mi dano lusterko. Miałam włosy po pas, warkocz. Ani jednej wszy w nich nie było. Ale kazali wszystkim obciąć, na wszelki wypadek. I wtedy siebie zobaczyłam, do nagiej skóry.
– Mówiłam Ci kiedyś o tym krzyżu, który wisi w naszym salonie. Pierwszą noc po zejściu ze statku w Pahlewi spaliśmy po prostu na piasku. Leżałam na boku i czułam, że coś mnie uwiera. Więc zanurzyłam palce w piasek i wydobyłam nieduży krzyż, z Chrystusem, taki strasznie prosty, tandenty krucyfiks z żelaza, inkrustowany drzewem, z jednym ramieniem częściowo ułamanym. Tam, w tym piasku, w Pahlewi.
– Boże, jak ja na Jarynkę czekałam. Wychodziłyśmy z mamą do każdego transportu, bo a nuż przyjechała. Ciotka starała się ją sprowadzić przez Czerwony Krzyż, że przecież była częścią rodziny. Gdy umierała w Przemyślu, lata potem, to tylko podobno cały czas o mnie mówiła.
– W Teheranie partie się tworzyły, kluby. Coś podsłuchałam w domu i też stworzyłam klub, nie pamiętam, jak go nazwałam. Było nas trzy: Małgosia M., Renata R… i ja, Jadzia Januszajtis. Wieźli mnie do szkoły raniutko i ja sobie myślałam, hm, co za idiotka ze mnie, ja chcę stworzyć klub jak Mickiewicz w Wilnie, i jestem wyżej na liście, a oni tego nie chcą przyjąć… Jak chcą mieć inny klub, to niech sobie mają, ale beze mnie.
Ale muszę to wszystko dokładniej objaśnić.
Więc nas było trzy przyjaciółki: Małgosia, Renata (nazwiska nie pamiętam, ale zaczynało się na R) i ja, czyli: MM RR JJ. Uważałyśmy to za wspaniały omen, a ponieważ j jest przed m i r, to potwierdzało moje pierwszeństwo, zarówno co do inicjatywy jak i przewodzenia. I zwołałyśmy walne zebranie, w szkole, naszego klubu, rozesłałyśmy zawiadomienia i przyszło mnóstwo uczniów. Szkoła była w takich nadbudowaniach, niezbyt ładnych, ale pod klasami były jakieś hale, bardzo piękne, i w jednej z takich hal było to zebranie; stał stół i my trzy za stołem. Chłopcy drwili i kpili, mówili coś o klubie piłki nożnej, a nam chodziło ni mniej, ni więcej tylko, żeby ocalić Polskę. To było nie tak długo po śmierci Sikorskiego, w Teheranie bardzo tę śmierć wszyscy przeżywaliśmy, Sikorski odwiedził Teheran, wszystkie szkoły go widziały i teraz na wszystkich padł strach, wszyscy byli w popłochu, co teraz z nami będzie, i z Polską. Zwykle na ulicach Teheranu widziało się mundury polskie, a teraz było sporo mundurów sowieckich, no i oczywiście konferencja teherańska. Więc nam chodziło o zbawienie Polski, a chłopcy chcieli grać w piłkę. Dziewczyny siedziały i nic nie mówiły, a oni kpili. Każda z nas trzech mieszkała w jakimś domu z rodziną, moja rodzina była prawicowa, ale z tą chęcią pomożenia ludziom, Małgosia miała ojca pisarza, który był strasznie antykościelny, a matka Renaty uwielbiała Piłsudskiego, więc myśmy doszły do wniosku, że to nie ma sensu, że wszyscy są tak podzieleni, pro-to, pro-tamto, pro-siamto, bo chodzi przecież o to, żeby pomagać Polsce, bez partyjnictwa, no i była klapa: albo chcieli grać w nożną, albo ani be, ani me nie mówiły.
Ja prowadziłam zebranie (pewnie na amen mnie to odstraszyło na całe życie od przewodniczenia) i gdy się zorientowałam, że klapa, to powiedziałam, że skoro nie możemy się porozumieć, to musimy odłożyć zebranie na tydzień. Wszyscy się ogromnie ucieszyli, że już koniec zebrania, aha, jeszcze pamiętam, jak MM wstała i powiedziała, po tym jak ja przedstawiłam program, że ona do mojego domu chodzi i wszyscy są tam bardzo mili, i moja Mama zaprosiła jej rodziców, choć są antykościelni, więc dowód, że można się pogodzić. Ja tak w Rosji się rozpolitykowałam, upolityczniłam, w Tałgarze, chciałam jakiś wywiad-kontr-wywiad robić dla Polski, a jak zamordowali Sikorskiego, to to na nas zrobiło piorunujące wrażenie. Dla mnie to był pewnik, że Sikorskiego zamordowano. A na tym zebraniu pytają, kim my jesteśmy, jakim prawem my trzy (to chłopcy pytali) mamy coś organizować i przewodniczyć, i bodajże ja powiedziałam, że alfabetycznie JJ jest przed MM i RR, więc mnie się należy prezesura, ale że my będziemy robić robotę. A oni kpili, że jakim prawem i w ogóle kim my jesteśmy, żeby cokolwiek narzucać, nawet chyba ktoś wspomniał o demokracji, więc tu z jednej strony my myślimy o zbawieniu Polski, o zjednoczeniu sił, a oni kpią i chcą grać w piłkę, a reszta dziewczyn milczy! Ja pamiętam takie uczucie, że to strasznie niedorosłe dzieciaki, one nic nie rozumieją. Jak potem jeździłam do szkoły, to myślałam sobie, że byłam taka idiotka, i jeżeli chcą dalej robić klub, to już beze mnie. Tyle tylko, że po zebraniu jakiś śliczny chłopak podszedł do mnie do stołu prezydialnego i zapytał, czy może mi zanieść teczkę do domu. Ja mu pozwoliłam i Mama mu nawet dała coś zjeść. Nie miałam pojęcia, czemu on mi chciał tę teczkę zanieść, ale potem przesiadł się do mojej ławki, zamienił się na ławki z koleżanką.
Zapisz to! Hanka była naprawdę wspaniała, och, jak ja ją kochałam. Aż ją zniszczył ten Stem…ski. W Teheranie ja miałam dziewięć-dziesięć lat, chodziłam z nią odwiedzać chorych w szpitalach. Ona była taka cudowna z ludźmi. Kiedyś ona została na dole, a ja poszłam odwiedzić chorych na ósmym czy dziewiątym piętrze. Sama, po schodach, doszłam tam. Przed wejściem do sali, przy oknie stał mężczyzna, zaczął ze mną rozmowę. Pokazał mi w dole basen pływacki. I że można do niego skoczyć. Jeżeli się odpowiednio odbije od okna, to można skoczyć prosto do tego basenu. I zaczął mnie namawiać, żebym to zrobiła. Zaczął otwierać okno. Ja wtedy jeszcze nie pływałam dobrze, nie wiedziałam, jak głęboka jest woda w tym basenie. A on otwierał okno i mówił, żebym skoczyła. A Hanki nie było. I otwierał to okno…
– Chyba się nie mylę, że o niektórych kaczkach mówiło się, że są siodłate.
Kiedy przejechaliśmy straszliwe góry w drodze z Aszchabadu do Meszchedu, umieszczono nasz sierociniec w wysokim budynku przylegającym do wspaniałego perskiego ogrodu. Spaliśmy na podłodze, chłopcy wzdłuż jednej, dziewczęta wzdłuż przeciwległej ściany. Trochę sufitu się w nocy oberwało, może było małe trzęsienie ziemi. Obok tego wielkiego budynku były inne, płaskie zabudowania, gdzie mieszkali nasi wychowawcy (w tym moja matka jako pielęgniarka), dr Kopeć i kilka kobiet-sprzątaczek. Nieco dalej były wychodki, kilka ich rzędem, zamykane, czyste. Kiedyś otworzyłem drzwi, a tam siedziała jedna ze sprzątaczek, masywna kobieta, koło czterdziestki. Zamknąłem szybko drzwi, ale obraz pozostał i prześladował mnie w myślach. Prześladował nie tyle sam w sobie, bo widywałem już przedtem nagie kobiety, co pewną niejasnością, niemożliwością zrozumienia. Ilekroć potem natykałem się na tę sprzątaczkę, mój wzrok kierował się na jej potężny, siodłaty tył. Były to jakby dwa zwały, wypiętrzone daleko poza linię pleców i powyżej zarysu ud.
Męcząca zagadka. Bo wystarczyło przymierzyć moje możliwości, kilka centymetrów, żeby nie móc zupełnie sobie wyobrazić, jak to się odbywa. To zaś, co wiedziałem, opierało się na obserwacji wróbli, kaczek, kur, psów, koni; szczególnie dobrze zapamiętałem naszego ogiera jak galopował po łące z obnażoną klingą i potem jego przednie kopyta wzniesione nad klaczą. Czyli odbywało się od tyłu. A tu była wyraźna, wręcz wymierzalna sprzeczność, która chodziła zamaszyście i ilekroć mnie spotykała, mówiła: a bo to trzeba najpierw zapukać. Mogę więc powiedzieć, na niekorzyść psychologów, że moja pierwsza chuć była przede wszystkim intelektualna.
– Tuman – to była nazwa pieniędzy perskich.
– Jazda przez te góry była niesamowita. Kierowcami byli Persowie, jechali jak szaleńcy, a tu zakręty, przepaście. Przed naszym transportem, złożonym głównie z dzieci, jechała tędy ciężarówka z delegatami polskimi (tak się nazywali opiekunowie polscy w Związku Sowieckim po amnestii) i spadła w przepaść. Nie pamiętam już, czy było zabitych 14 czy 18 osób.
– Na początku w Teheranie mieszkaliśmy w obozie, pod namiotami. Panowała powszechna dyzenteria, co oznaczało ciągłe bieganie do latryny. Był to wielki podłużny dół, przez który przełożone były deski. Wchodziło się na taką deskę i przykucało nad przepaścią kału. Któregoś dnia jakieś dziecko, osłabione dyzenterią, gorączką, spadło z deski. I nie dało się go wyratować.
– Tak, dobrze to znam z posiołka. Szczególnie, że deska była nieraz śliska, w zimie oblodzona. Przykucałem jak najbliżej brzegu, ale czasami musiałem się posuwać aż na środek, jak ktoś inny przyszedł. I potem przechodziłem czy posuwałem się bokiem, na przykucku, do drugiego brzegu. Oczywiście, brało się ze sobą jakiś kawałek gazety i trzeba było wysiłku woli, żeby ją użyć. Tak łatwo było o utratę równowagi. Najtrudniejsze były te momenty, kiedy czułem, że muszę pójść. Jak już byłem na desce, to było lżej. Ale męki, jakie zadawała wyobraźnia, zanim na deskę wszedłem, to był koszmar.
– Ja w wojnach helleńskich brałam stronę Persów. Mówisz, że to nietypowe? Być może dlatego byłam po stronie Persów, że wtedy mieszkaliśmy w Teheranie i Persowie byli dla nas, dla mnie, tacy dobrzy. Oni byli bardzo łagodni. A przy tym byłam rzeczywiście zakochana w Teheranie. Tego się nie da przekazać, czym dla mnie był Teheran, Persja. Jaka tam byłam szczęśliwa. Poza tym Grecy wydawali mi się niezbyt mądrzy. Ta wieloletnia wojna o jakąś tam Helenę, pięta Achillesa, tyle o tej pięcie, i ci bogowie – teraz bym powiedziała, jak Soplicowie czy nawet zaścianek Dobrzyńskich. Tak, wiem, wychowywano nas na Ujejskim itd. Na Termopilach ja się nie odważę… Mnie to przynajmniej częściowo chyba ominęło, a w każdym razie mniej się naczytałam tej filohelleńskiej egzaltacji. Tak, właśnie, „Mówią wieki”, byłoby ciekawe sprawdzić z perspektywy lat, jakie „trucizny” w nas sączono w tym podręczniku. Może Jakub Hoffman też miał coś z tym wspólnego, on też kochał Persję. To nie jest wykluczone, że on właśnie w Persji stał się entuzjastą starożytności i mnie potem tak do niej rozmiłował. A już na pewno odegrał tu rolę Bogdan. Zabierał mnie ze sobą do pałaców-muzeów wokół Teheranu, albo brał ze sobą do łazika i jechaliśmy do Isfahanu czy do ruin pałacu Dariusza. Byłam dobrym kompanem, Bogdan miał jakieś czterdzieści lat, ja wtedy dziewięć, dziesięć, siadałam do łazika, i jechaliśmy. On był zupełnie zafascynowany, oczarowany starożytnością Persji i wszystkim, co było tajemnicze. Pomyśl, mówił do mnie, te ruiny mają parę tysięcy lat i ja rozumiałam, że to było fantastyczne. To była moja pierwsza intelektualna miłość, historia starożytna.
– Hoffman był entuzjastą starożytności już przedtem. Na Wołyniu. Redagował „Rocznik Wołyński”, a w każdym razie był z tym pismem związany. Był entuzjastą Wołynia: kurhany, wykopaliska, ślady ludów, historyczne korzenie etnicznej mozaiki, ruiny, Krzemieniec…
Tam stoi góra, Bony ochrzczona imieniem,
Większa nad inne – miastu panująca cieniem;
Stary – posępny zamek, który czołem trzyma,
Różne przybiera kształty – chmur łamany wirem,
I w dzień strzelnic błękitnych spogląda oczyma,
A w nocy jak korona, kryta żalu kirem,
Często szczerby wiekowe przesuwa powoli
Na srebrzystej księżyca wschodzącego twarzy.
– To ciekawe, jak oni to we mnie silnie wszczepili, jak mnie tym swoim entuzjazmem zarazili. Rozmowy w Teheranie, a później lekcje historii Hoffmana w Afryce, to dla mnie było coś nadzwyczajnego. Chodziłam po powierzchni ziemi i myślałam, tu pode mną są tysiące lat ludzkiej historii. I jak na przykład teraz czytam Krejciego, to robię to z takim samym podnieceniem, jakie miewałam na lekcjach Hoffmana. Tylko że teraz jestem oczywiście krytyczna.
– Powiedzieliśmy o Hoffmanie – „entuzjasta”. To określenie jest dzisiaj jakby podejrzane. I nie całkiem do niego pasuje.
– Tak, Hoffman to był miłośnik. Miał pasję.
– W szkole pani Górskiej, w Brześciu, nie znosiłem lekcji rysunków. Po prostu nie umiałem rysować i przymuszanie mnie do rysowania wywoływało opór i bunt. Na czym więc polegała moja pasja rysowania w Indiach? Pierwszy wiersz zapisałem w dzienniczku, kiedy miałem lat trzynaście, to znaczy w 1945 roku. Następny dzienniczek zabazgrany jest wierszami, okropnymi; są to lata 1946-47. A równocześnie pełno w nim prób rysowania. Zachowałem również luźne kartki z rysunkami z tego okresu. Oprócz prób kopiowania fotografii, nieudolnych rysunków z pamięci (jakiś dom, drzewa), znalazłem wśród nich także próby ni to abs-traktów, ni to stylizowanych postaci. Przypomniałem sobie o tej pasji rysowania, gdy oglądałem film o Jungu, w którym pokazano zdjęcia piaskowych rysunków Indian Navajo, rysunki pacjentów Junga i jego własne. W moich młodzieńczych rysunkach nie było nic archetypicznego, z wyjątkiem tych paru abstraktów, być może. Ale skąd wzięła się owa pasja rysowania, fascynacja kształtem, ponawianie prób mimo wyraźnej porażki, nieudolności tych bazgrołów? Ponieważ moja ówczesna pisanina była naśladowcza, młodopolszyźniana, czyżby podświadomość, lub, mówiąc mniej zobowiązująco, życie psychiczne, które odbywało się we mnie, a to wiem, pod powierzchnią możliwości wyrażenia go słowami, szukało dla siebie ujścia innego niż w słowach? Młodopolskość moich wierszy czy tagorowskiej prozy (tłumaczyłem wówczas Gitanjali) nie jest wystarczającym wytłumaczeniem na pojawianie się w dzienniczku, prawie na każdej kartce, słów takich jak smutek, rozpacz, smutek, rozpacz. Ten smutek ówczesny do dziś pamiętam jako stały fakt mojego psychicznego życia. Psychiatra nazwałby pewnie mój ówczesny stan głęboką depresją. Czy więc coś przygniecionego, zarówno przez język jak i przez depresję, starało się znaleźć dla siebie wyraz, dojść do głosu w tym obłąkanym nieudacznym rysowaniu?
Byłem już bowiem wówczas po największym, najważniejszym odkryciu mojego dzieciństwa. Pamiętam ten moment intensywnie i prawie fizycznie. Były upały, siedziałem pod stołem w południe, wokół kiziakowa skorupa podłogi polana była wodą, i pisałem w kajecie argument przeciwko sobie. Kajet zaginął, a z nim mój esej na temat: „Dlaczego nie popełnię samobójstwa”. Prostota argumentu, który wytoczyłem wówczas przeciwko nieustannie pojawiającej się myśli o odebraniu sobie życia, do dzisiaj mnie zadziwia i, chyba się nie mylę, przemawia do studentów na granicy rozpaczy, którzy tak jakby do mnie lgnęli. Nie ma prawie roku, żebym nie był powiernikiem, pocieszycielem, doradcą, przelotnym przyjacielem jednej czy dwóch takich osób, które nie mogą sobie dać rady z sobą, czy ze światem, a czasami i z sobą, i ze światem.
Olśnienie, które domagało się zapisania, które utrzymało mnie przy życiu (a jeszcze nawet później, w Czandoli, w Panhali, jedynie największym wysiłkiem woli powstrzymywałem się od zsunięcia się ze skraju urwiska w przepaść), nie dawało się podważyć żadnym argumentem przeciwnym i, jak powiedziałem, było niezwykle proste: przecież i tak w końcu umrę. A skoro i tak umrę, to jaki sens śmierć przyspieszać? Dlaczego nie ulec ciekawości świata i życia, i samego siebie? A przy tym, skoro i tak umrę, czy jest sens przywiązywać aż tak wielką wagę do tego, co się ze mną dzieje? Te myśli były wyzwalające, jak był wyzwalający późniejszy sen, zapisany w Surah o skoku z wierzchołka góry.
W wierszu chińskiego poety znalazłem takie linijki:
„Więc jeśli komuś w życiu źle,
Niech się uzbroi w szczyptę cierpliwości.”
Coś podobnego zrozumiałem wtedy pod stołem. Czasami żałuję, że zgubiłem zapis tego olśnienia. Bo ciekawe, jak je wtedy wyraziłem. Pamięć nie przywołuje żadnych zdań czy określeń.
– Już jako dziesięcioletni czy jedenastoletni chłopak miałem niechętny stosunek do ludzi głupich, szczególnie tych, którzy chcieli mnie czegoś nauczyć po moich doświadczeniach i robili to w sposób dla mnie przejrzyście nieadekwatny. Było to o tyle dziwne, że w końcu niewiele wtedy rozumiałem z mechanizmów czy organizmów życia, nic nie wiedziałem o działaniu normalnego społeczeństwa, o stosunkach międzyludzkich, normalnych czy nienormalnych. Doświadczenia pierwszych ośmiu lat, o tyle, o ile były doświadczeniami normalnego życia (a tak naprawdę nie wiem, czy były), zostały zatarte, przytłumione przez doświadczenia wojny, okupacji, wywózki, obozu, aresztowania ojca, odwiedzin w więzieniu, życia na posiołku, wyczekiwania na powrót ojca, potem podróży na południe, głodu na kołchozie koło Samarkandy, obcych mężczyzn w pobliżu mojej matki, śmierci Jurka w Kermine czy przeżycia uzbeckiego cmentarza, gdzie chomiki nurkowały pod ziemię, pojawiały się nagle to tu, to tam, słupkując jak niespokojna straż władcy podziemi, a w wykopanych wgłębieniach suchej gleby leżały wokół dzbanków kości wśród szeleszczących ziół. Rzeczywistość nie przystawała do słów tych nauczycieli, ich słowa, w ogóle język nie przystawał do rzeczywistości. Uczyłem się historii, ale to była bajka wyobraźni opowiadana. Łatwa do zapamiętania, bo miałem świetną pamięć, ale rozgrywająca się na innej planecie, imaginowanej w sferach czystej werbalności, bo co robili ci wszyscy królowie, cesarzowie, wodzowie, po co były te wszystkie wojny, podboje, traktaty, rewolucje, jakie związki miały między sobą rzeczy, wypadki, instytucje – to było absolutnie niejasne. A nie rozumiejąc tego, czego mnie uczono, byłem równocześnie ogromnie wyczulony na fałszywość tonu, a w każdym razie musiałem uważać za fałszywy ton wywyższający lub potępiający, zachłystujący się podziwem, czołobitny czy też odsądzający od czci i wiary, bo te tak pewne siebie opinie, tezy stosowały się do czegoś, czego mi nie wyjaśniono, czego nie rozumiałem, a co gorsze, w żaden sposób nie dawały zrozumienia moich własnych przeżyć, mojego stanu czy stanu świata, w który zostałem wrzucony, w którym byłem przerzucany z miejsca na miejsce jak tłumoczek, tyle że musiałem jeszcze używać własnych nóg, o ile nie siedziałem w dorożce, na wozie, w autobusie, wagonie, z tyłu ciężarówki, na arbie lub w otchłaniach wielkiej łodzi.
Jak ze zrozumieniem, tak też było z moralnością. Dziesięcioro przykazań, których nikt, no prawie nikt, nie stosował. Przez krótki okres mojego życia od czasu wywiezienia nas prawie każde z nich widziałem łamane, a na pewno każde odstawało od rzeczywistości mojego doświadczenia. Nie cudzołóż: mój Boże, słyszałem kobiece jęki, sapanie mężczyzn, a były to żony innych, mężowie innych.
Nie kradnij: a przecież nieraz nie miałbym co jeść, gdybym nie ukradł.
Nie kłam: a przecież było wyraźne, ile kłamano i na jak różnych piętrach czy poziomach. Jedno z nielicznych kazań moralnych naszego komendanta obozu, księdza P., które do mnie przemówiło, dotyczyło tego, że niemówienie prawdy jest czasem dopuszczalne. Moja reakcja była zresztą szczególna. Ja byłem przeciw kłamstwu, bez kazuistyki. Skąd, dlaczego – nie wiem. Ale czasami sam kłamałem, a najczęściej po prostu milczałem. A tu ksiądz, stróż moralności, dawca zasad, mówił, że czasami jest dopuszczalne nie powiedzieć prawdy. Na przykład, wywodził, gdy wiesz, że ktoś nie oddaje pożyczanych pieniędzy, to wtedy, jeśli cię poprosi o pożyczkę, możesz ze spokojnym sumieniem odpowiedzieć: nie mam. Nie będzie to o tyle kłamstwo, jeśli dodasz w duchu: dla ciebie. Nie musisz tego mówić głośno, po co robić przykrość czy narażać się na nieprzyjemności. Mnie to rozumowanie nie przekonywało, ja wówczas byłem absolutyzujący, ale przynajmniej kazanie dotyczyło realności.
Nie zabijaj: a przecież trwała wojna; w historii, której uczyliśmy się, i to historii chrześcijańskiej Europy, katolickiej Polski, ciągle powtarzało się zabijanie, a na akademiach narodowych najbardziej chwalono tych, którzy dowodzili zabijającymi, albo sami zabijali. I w powieściach, które nam zalecano, było tak samo: istnie świątobliwy olbrzym Longinus Podbipięta trzy głowy za jednym zamachem ścinał i była mu za to chwała.
Dlaczego dzieciństwo bywa mniej szczęśliwe niż to opiewają czy opiewali poeci? Bo się nie rozumie. A jeżeli jest się na tyle inteligentnym by wiedzieć, że wyobraźnia niekoniecznie przystaje do rzeczywistości, to luki w zrozumieniu i otwierająca się coraz szerzej przepaść metafizyczna wcale nie są przyjemne, wręcz przeciwnie. Wchodzi się w życie jak w mroczny gmach, jak w nocny, nieznany krajobraz, i co tam czyha na człowieczka, który jeszcze jest mały, słaby, pełen wstydów i żenad, niepewny siebie, nie wiadomo. Strach bierze się z niewiadomej. A człowieczek wchodzący w ten mroczny świat sam jest dla siebie mroczny, niezrozumiały. Zupełnie nie wiedziałem, jak zastosować do siebie zasadę piękną, starożytną, którą wpajali nam co światlejsi wychowawcy: Gnothi se auton. No bo jak tu poznawać dynamikę, zmienność, niepewność?
Tak, coś było bardzo nie w porządku z ludźmi, ze światem. A tu próbowano mnie uczyć, pouczać, o Bogu mówiono, o przeszłości, o czymś, co nazywano kulturą, o bohaterstwie i świętości. Niektórzy z tych, co uczyli i pouczali, czynili to tak, że można im było wybaczyć, albo też potrafili zaciekawić, jakoś ujmowali inteligencją, osobowością, pewnym dystansem sugerującym sceptycyzm (a byłem bardzo wyczulony na wszelkie fałsze, atmosfery, dysonanse, niespójności, niezamierzone śmieszności), szczerym entuzjazmem dla przedmiotu. Ale byli tacy, co uczyli i pouczali ex cathedra, z niewzruszoną pewnością siebie, sami będąc wyraźnie głupi, poniżej pewnego pułapu świadomości, co łatwo było sprawdzić zadając pytanie czy przeciwstawiając się, nawet idiotycznie, dla prowokacji, jakiejś opinii, tezie, wykładanej tonem absolutnej wyższości, przekonania, czy z pedanterią straszliwej nudy absolutu miernoty. Och jak nimi pogardzałem, jak dawałem im do zrozumienia, że pogardzam.
I jak mnie za to karano, na różne sposoby. Bo zbity zostałem tylko raz, pasem, strasznie, właśnie przez zupełnego półgłówka, którego „zesłano” nam z wojska, za jakieś przekroczenie, na nauczyciela wychowania fizycznego i który został wychowawcą mojego baraku. Kpiłem z niego w żywe oczy, ale kiedy dostałem lanie pasem w pasji nienawiści, jaką do mnie w końcu otwarcie wybuchnął (a miałem lat 13), to była to kara niezawiniona, gdyż straszne krzywienie się oka podczas stania w szeregu na baczność, jakie mnie wówczas nawiedziło, nie było naigrawaniem się z niego, ale miało powód czysto fizyczny, a mianowicie ziarenko żwiru czy źdźbło trawy, które do oka wpadło, powodując owo krzywienie i mruganie. Ty mi się gówniarzu nie będziesz w szeregu pokrzywiał. Marsz do baraku. Ale panie poruczniku, j… Marsz, mówię ci, bo ci dam takie lanie, że do końca życia popamiętasz. Ale panie poruczniku, ja naprawdę… Wzięty za kark, za wierzch spodni, zatarmoszony do baraku, wywijałem się jak mogłem, nie zdjąłem spodni, nie położyłem się na krześle i zostałem po prostu zbity-pobity, brutalnie, chamsko, w rzeczy samej – głupio.
Ksiądz komendant, a to była inna klasa. Niski, ryży, żyłowaty, stawał przed frontem klasy czy baraku, wywoływał, kazał spuścić spodnie, kłaść się na krześle, podnosił trzcinkę, spoglądał na zegarek i wymierzał ilość uznaną przez siebie za adekwatną do przewinienia precyzyjnie, regularnie, dotkliwie. A nam stojącym pupcie cierpły, siusiać się zachciewało, albo i gorzej, na sam widok tego chłodnego, opanowanego okrucieństwa. Ale to była władza nad nami oparta nie na moralnym autorytecie, którego ten ksiądz nie miał, tylko na pozycji siły.
Nie idzie mi w tych relacjach o modne dziś oskarżanie księży, wychowawców, nauczycieli. W końcu z biegiem lat winna w nas wzrastać wyrozumiałość raczej niż odwrotnie. To dzieciństwo, młodość ma pewne prawo do braku wyrozumiałości. Przez pewien czas rzeczywiście miałem za złe księdzu jezuicie, że znając sekrety mojej spowiedzi pałał do mnie żądzą i całował po gołych ramionach ze słowami modlitw i cnotliwych westchnień, sapiąc przy tym dziwnie, z ogniem w czarnych, pięknych oczach. Ale z biegiem czasu na miejsce gniewu (ale nie odrazy, choć był garbaty, bo był rzeczywiście inteligentny i ogromnie dużo wiedział) pojawił się żal, żal nad nim, pochłanianym pasją w tropikalnym klimacie do chyba wówczas pięknego chłopca, który właśnie odkrył siłę seksu i próbował się z nią uporać, i z czego się przed nim spowiadał.
Co więcej, nie uważam za uzasadnione idealizowanie dzieci, młodzieży. Takie to niewinne, prawda, takie bez skazy, niezłośliwe, niezdolne do okrucieństwa, do „grzechu”; a właśnie nieraz złośliwe, okrutne, paskudne, wykrętne, kłamliwe, łakome, egoistyczne, grzeszne. Uwodzone, ale i uwodzące, zresztą wcale niekoniecznie lubieżne, ale pragnące, schwytane w pasję, żądne przeżycia, doświadczenia, wiedzy. Spragnione miłości, pewności, oparcia, zrozumienia. Pełne wewnętrznej obawy, strachów, bojaźni. Rozdzierające, jakże nieraz boleśnie, zasłony świadomości, ale nigdy końca tych zasłon. A jeśli znajdujące pewność, to wtedy dopiero nieznośne, okrutne, przemądrzałe, złośliwe w sposób najbardziej przemądrzały, złośliwy i nieznośny.