Trudna sztuka autoironii
Przedmiotem relacjonowanych w „Pryzmatach” seminaryjnych rozważań studentów polonistyki UMCS były zarówno wybitne książki uznanych twórców (np. „Heban” Ryszarda Kapuścińskiego – „Akcent” nr 1-2/2001), jak i obiecujące utwory debiutantów (np. „Kobalt” Magdaleny Bożko – nr 34/2004). Autorzy obu wymienionych dzieł swoje porozumienie z czytelnikami budują na fundamencie „ponadpokoleniowej” świadomości – wiedzy o świecie dostępnej jednakowo dla dwudziestoparolatków, jak dla ludzi po pięćdziesiątce. Natomiast nakłaniając młodych polonistów do lektury „Z głowy” Janusza Głowackiego zdawałem sobie sprawę, że jest to decyzja ryzykowna – autor umocował większą część swoich rozważań w realiach PRL-u, które dla studentów urodzonych w roku stanu wojennego mogły mieć walor wyłącznie muzealnych eksponatów. Tymczasem z przedstawionych wypowiedzi wynika, że książka Głowackiego odczytana została niemal w całej swojej wielowymiarowości! Stało się tak prawdopodobnie z dwóch powodów. Po pierwsze – „pozapodręcznikowa” wiedza o tamtych czasach jest większa niż się spodziewamy, głównie za sprawą filmów Piwowskiego i Barei (sam Głowacki odsyła wielokrotnie do znanego wszystkim studentom „Rejsu” i do postaci Himilsbacha i Maklakiewicza), komediowych seriali telewizyjnych („Alternatywy 4”), a nawet lektur szkolnych („Mała apokalipsa”, „Hańba domowa”) czy uniwersyteckich („Piękni dwudziestoletni”). Po drugie – sens anegdot opowiedzianych przez Głowackiego nie wyczerpuje się całkowicie w PRL-owskim układzie odniesienia.
Ten drugi wzgląd – nazwijmy go „światopoglądowo-warsztatowym” – wydaje się znacznie ważniejszy. Dźwignią, która pozwala Głowackiemu przenieść to co partykularne (lub wręcz prywatne) w wymiar uniwersalny, jest wszechogarniająca (ale kontrolowana) ironia i autoironia. Jedna płynnie przechodzi w drugą, jak w opisie demonstracji przed londyńskim konsulatem po ogłoszeniu stanu wojennego w Polsce, gdy w odpowiedzi na pojawiającą się w oknie kamerę filmową „posiadacze polskich paszportów, narzekając na chłód, rozpoczęli natychmiastową akcję podnoszenia kołnierzy i naciągania czapek na oczy. Boją się, pomyślałem z pogardą i wtedy zauważyłem, że mam podniesiony kołnierz i naciągniętą na oczy czapkę” (str. 10). Bezwzględnie i wiarygodnie deheroizuje Głowacki swoją decyzję pozostania na Zachodzie, co widać nie tylko w obszernej relacji na początku książki, ale także w drobnych z pozoru, a wiele znaczących sformułowaniach: „w 1981, kiedy mnie przytrzasnęło w Londynie” – pisze np. na str. 97.
W pewnym miejscu, komentując swą skłonność do ciągłego udawania, stwierdza wprost: „żyję ironicznie” (str. 138). Ironia Głowackiego czasem przeradza się w czarny humor („Nasz grób na cmentarzu ewangelicko-augsburskim był rozbity i dzięki temu zobaczyłem pierwszy raz swojego dziadka, Walerego Głowackiego” – str. 57), by kilka stron później uformować przenikliwą opinię psychosocjologiczną, gdy mowa o warszawskiej premierze „Pianisty” Polańskiego przeznaczonej dla najbardziej liczących się VIPów: „Podejrzewam, że może biliśmy też brawo sami sobie za to, że jesteśmy tacy, jacy jesteśmy, ogólnie zamożni i eleganccy, a w szczególe tolerancyjni i otwarci. Potrafimy się i litować, i wybaczać, i robić dobre filmy” (str. 61).
Głowacki jest zachwycony językiem ironisty Gombrowicza, któremu poświęca bardzo zgrabny esej przytoczony w końcowych partiach książki, ale także zaskakująco (i przekonująco!) zestawia go z Dostojewskim przy okazji rozważań o pisarskich upokorzeniach (str. 54-56). W innych miejscach zostają odsłonięte pozostałe źródła językowej formacji Głowackiego, przede wszystkim jego wyczulenie na walory potocznej polszczyzny.
Po Gombrowiczowsku autor „Z głowy” wymyka się formie, co widać w skrajnie odmiennych odczuciach wyrażonych w publikowanych poniżej w całości tekstach młodych polonistów: czy rzeczywiście „autor ujawnia, jakim jest draniem”, jak twierdzi Aleksandra Zińczuk, czy może przeciwnie – bywa „nieobecny w książce, która z założenia powinna być o nim”, jak sądzi Wojciech Sołtys? (…)