Jego uniwersytety
W osobistym doświadczeniu Karola Wojtyły – Jana Pawła II uczestniczyły trzy uniwersytety. Pierwszym był Uniwersytet Jagielloński, do którego przyszedł na studia polonistyczne młody poeta i aktor, a z którego wyszedł docent teologii. Drugim było rzymskie „Angelicum”, kierowane przez dominikanów, gdzie przygotował swoją pracę doktorską. Od 1954 r. zaś był nim Katolicki Uniwersytet Lubelski, gdzie na Wydziale Filozofii Chrześcijańskiej kształtował swoją dojrzałą myśl naukową i gdzie przez bez mała ćwierćwiecze pracował dydaktycznie. Tu znalazł się wśród bliskich, znalazł swoich przyjaciół i uczniów. Cała jego praca, tak ważna dla filozofii, dla kultury chrześcijańskiej, była związana z wykładami, ćwiczeniami i seminariami etyki. Tak znane i znaczące studia, jak Miłość i odpowiedzialność, Osoba i czyn, Wykłady lubelskie oraz wiele innych, były plonem działalności naukowej i dydaktycznej Karola Wojtyły w KUL.
Tutaj, tworząc własną filozoficzną wizję świata, ukazywał wielkość i godność człowieka, odsłaniał prawdę o nim, ukazywał miłość jako jedynie właściwy sposób działania, jako sposób tworzenia, spełniania się osoby ludzkiej i ludzkiej wspólnoty. Nie było to tylko oddziaływanie teoretyczne. Otoczony był młodymi ludźmi, którzy poszukiwali nie tylko racji naukowych, ale także miłości i dobroci. Karol Wojtyła niemało przyczynił się do wytworzenia niezwykłej atmosfery i serdeczności prawdziwie rodzinnej, którą trzeba podtrzymywać. Zadaniem bowiem uniwersytetu, co niejednokrotnie podkreślał, jest kształtowanie pełnego człowieka.
Księdza Karola Wojtyłę poznałem dawno, jako student pierwszego roku filozofii KUL. Dopiero od paru lat wykładał na naszej uczelni. Należał już jednak do najbardziej popularnych wykładowców. W największej sali – nr 33 – na jego wykładach był zawsze tłok. Siedzieliśmy na oknach, pod podium, przy którym stał, po prostu na podłodze, staliśmy pod ścianami. Na wykłady przychodzili często również studenci innych wydziałów. Pamiętam słowa kolegi, księdza z teologii, że słucha pilnie (i nadprogramowo) jego wykładów, bo to jest najlepszy materiał do kazań. Był znakomitym wykładowcą. Nie był suchym teoretykiem, ukazywał życiowy sens omawianych problemów. Dobrze pamiętam słowa, które teraz w miarę własnych możliwości staram się przekazywać dalej studentom – uprawianie etyki to nie tylko teoria, to nie tylko sprawa intelektu. W człowieku teoria i praktyka stanowi jedność. Przyjęcie i uznanie prawdy o dobru umożliwione jest całościową postawą człowieka. Tę zasadę realizuje on konsekwentnie w swoim życiu.
Zauważyliśmy również coś innego. Pierwsze zwróciły na to uwagę nasze koleżanki: jego przetarte rękawy u sutanny, zniszczone zielone spodnie od dresów, podniszczone buty. Dziś świadectwo ubóstwa wydał mu watykański krawiec, którego słowa obiegły cały świat. Zwróciliśmy również uwagę na jego modlitwę. Był chyba jedynym, który w przerwach między zajęciami po prostu modlił się w kościele.
Wiadomość o nominacji na biskupa nadeszła podczas wakacji. Dyskutowaliśmy w Świętej Lipce nad maszynopisem Miłości i odpowiedzialności. „Wuj” słuchał bardzo pilnie, notował, poprawiał. Był ogromnie zażenowany, gdy wnieśliśmy go na rękach do autobusu.
Seminaria coraz częściej odbywały się w Krakowie – najpierw przy ulicy Kanonicznej, później w budynku kurii przy ul. Franciszkańskiej. Były one często przerywane przez księży, urzędników kurii. Jeden z nich za każdym razem przyklękał do ucałowania pierścienia, co w sposób widoczny zawstydzało młodszego Księdza Biskupa. Bronił się nieskutecznie gestami i postawą ciała. Wreszcie poradził sobie – także ukląkł. Pomogło.
Coraz częściej nasze dyskusje odbywały się more peripatetico – w drodze na Turbacz, na ojcowskich i nałęczowskich ścieżkach, na Sikorniku (gdzie kiedyś tak przemoczyłem sobie buty w miękkim śniegu, że oddał mi swoje zapasowe skarpety). Czasem odłączał się dyskretnie od gromady i szedł sam. Wiedzieliśmy, że są to chwile rozmowy z Kimś ważniejszym. Pierwszy pozdrawiał przechodzących i pracujących na polach: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus” i „Szczęść Boże”, tak jak później pozdrowił lud rzymski: „Sia Lodato Jesu Cristo”.
Był wspaniałym rozmówcą, swoimi sokratycznymi pytaniami pomagał rozwiązywać najtrudniejsze problemy filozoficzne i życiowe. Pamiętał o naszych kłopotach; mam jego kartki, w których pisze o swojej modlitwie o zdrowie, a później o pokój duszy moich rodziców. Miał czas dla wszystkich, kosztem swojego. Prawda też, że dzięki temu ciągle był opóźniony. W Lublinie śmialiśmy się często, że na wykłady przychodzi według czasu środkowokrakowskiego.
(…)