Statki
Umierać to zmieniać rodzaj, odnawiać się.
Emil Cioran (przeł. Ireneusz Kania)
Życie – szkicownik. Człowiek – ołówek.
Sprawy – krajobraz. Czas – gumka-myszka: i gryzie, i wyciera.
Koźma Prutkow (przeł. Tadeusz Komendant)
Ludzie rodzą się wszędzie. Dlaczegóżby więc nie mieli rodzić się także w Jaslovskich Bohunicach na Słowacji, w tej części Europy, gdzie słowo klęska, otoczone nimbem chwały i męczeństwa, od wieków pisze się wyłącznie wielką literą, pysznie wyhaftowanym przez żonę powstańca inicjałem, natomiast zwycięstwo, jeśli w ogóle się zdarza, przyjmuje się z onieśmieleniem, zakłopotaniem, w końcu z nieufnością dojrzewającą do pytania „Kto za tym stoi?”. Wyjątkiem są mistrzostwa w Jugosławii. Wtedy za sukcesem stał – i to jak stał! na szeroko rozstawionych nogach – Antonín Panenka.
pomieszczenie z poplątaniem
W takich okolicznościach, wczesną wiosną 1944 roku – w czasie gdy na ulicach dzieci kaszlały z bezdomności, a jeśli poza frontem ktoś kogoś zabijał, to tylko dla kaszy, nigdy dla pieniędzy – przyszedł na świat Jozef Brečtan, obecnie emerytowany, choć wciąż aktywny zawiadowca stacji Kostiviarska pod Bańską Bystrzycą. Lata temu był na niej zatrudniony, a dziś zajmuje obłuszczoną z bluszczu budkę podróżnika, którą dobudowano do poczekalni, dzięki czemu Jozef mur w mur sąsiaduje z pustostanem. Niegdyś gnieździło się tam wiadome robactwo i przesiadywali czekający na pociąg ludzie, w kwietnikach natomiast fioletowiały z zazdrości uziemione maciejki. Ktoś wchodził, ktoś wychodził, pod strop niosły się głosy, był ruch i ciepło biło przez ścianę. Pod czujnym okiem zawiadowcy w klombach na peronie posłusznie trwała wegetacja. Człowiek – ster, żeglarz i okręt w jednym – samotrzeć panował nie tylko nad sobą, ale też nad begonią i trzciną, i zadufany w niepodzielność swojej władzy wcale a wcale się nie spodziewał, że pod pokładem tli się już chlorofilowy bunt, który wkrótce wypędzi go daleko za burtę.
Jozef, jak gdyby się domyślał, że w końcu nastąpi ostateczny tryumf świata roślinnego, od dziecka pasjonował się botaniką. W pierwszej kolejności florą człekokształtną, głównie żeń-szeniem i innymi bylinami o właściwościach literackich. Nie bawił się jednak w ogrodnika, a już na pewno nie we francuskiego badylarza, który przycina, poprawia, strzyże i osmycza. Nie, on dawał kwiatom wolność, wychodził na łąkę, żarłocznymi zmysłami wślizgiwał się pod jej dekolt i chłonął rośnięcie, nieposkromioną nadobfitość tryskającej we wszystkie strony zieleni, erupcję barw, lubieżne oszołomienie zielsk, odurzenie kocanek, oplecenie zroszoną pajęczyną, walące w skroniach wodospady lubczyku, napierającą falami woń irysów, hoży perz. Bo Jozef nie robił różnicy między ostem a różą. Interesowała go sama gramatyka roślin i jej odchylenia, to, w jakie układają się one ornamenty, esy-floresy i zdania, jak się krzewią i rozpleniają. Pozwalał im bujnieć, niczego nie odchwaszczał. Żadna więc uprawa, orka, nawóz, siejba ani kośba. Tylko oko, gołe oko i bose stopy wtulone w chrust. I erekcja pod znakiem anakolutu. Z rozkoszy dostawał bzika, dreszczu giloszy.
deszcz
Spadł po południu, a potem poszedł spać. Osierocił kałuże, które teraz schły w oczkach aż do zupełnego zniknięcia w dwu kroplach wody. Najwięcej straciła na tym flora. Spragnione rośliny po swojemu rościły pretensje do nawilżenia, wołały o irygację do nieba i nareszcie, choć dopiero następnego dnia rano, zostały wysłuchane. W tych czasach ulewy i wylewy nie leżały już w gestii decydentów, łysenkistów i miczurinistów, jak ponad pół wieku temu.
Kilka lat po wojnie Jozef był naocznym świadkiem skutków ubocznych rewolucji w sadownictwie. Właśnie spektakularnie upadła idea siewu grochu w zimie, nie sprawdziły się próby zazielenienia jałowych hal w Niżnych Tatrach, na panewce spaliły próby szczepienia w szklarniach zrazów po nelsońsku, łasy na natychmiastowe plony człowiek powoli zdejmował pychę z serca i łuski z oczu, wciąż jednak, zniecierpliwiony łaskawością przyrody, przeprowadzał eksperymenty z krzyżowaniem drzew owocowych oraz warzyw.
To dzięki temu dziesięcioletni Jozef, wracając ze szkoły na obiad, natknął się pewnego dnia na botaniczne kuriozum. W drodze do domu mijał ogrody należące do Państwowego Instytutu Oczkowania Krzewów. Zazwyczaj nie zwracał na nie uwagi, patrzył pod nogi. Podczas suszy kopał kamyki – wierzył, że zmieniając ich położenie, sprawia im przyjemność – w dżdżystą pogodę natomiast przeskakiwał przez tworzące się w zagłębieniach bajorka, kucał przy nich, puszczał łódeczki z zeszytowych kartek lub podziwiał odbite w nich obrazy, obłoki zanurzone w błękicie jak bajkowe korabie.
Wtedy jednak w lustrze wody zobaczył coś, co wniknęło mu w pamięć tak głęboko, że jeszcze tego samego dnia wykwitła z tego opowieść. Co wieczór, usypiając swoją młodszą siostrę Adulinkę, snuł nad jej łóżeczkiem niestworzone historie o biedronkach uciekających z tonącego okrętu, o życiu społeczeństw na podwodnych łąkach, o indyku, który myślał o niedzieli, oraz o wetkniętych w mrowisko kijach samobijach. Tym razem jednak nie musiał wymyślać, zaglądać do słownika frazeologicznego ani wysysać z palca życia przez rz. Swoją dobranockę oparł na tyczce reminiscencji sprzed kilku godzin. Zatytułował ją Kapuśniaczek.
– Na polnej ścieżce – zaczął przytłumionym głosem – przebrany wpadł w kałużę zrodzoną z matki chmury. Była głodna niczym Kopciuszek i łudząco kogoś mu przypominała, jakby przeglądał się w czystym lustrze. „Hm, no tak, toć to wykapany ja”, zlał się ciurkiem ze strachu. Ustał, zanim dobrze ją nakarmił, i nabrawszy wody w gąbkę, poleciał do nieba ustalać ojcostwo. Tyle go widzieli, co kot napłakał pod pień. Bo córeczka, uschła z tęsknoty i żalu, wyciągając za nim ręce, z czasem zmieniła się w stare drzewo. To drzewo owocuje raz w roku jedną kapuścianą głową.
– I co, i co dalej?
– Nic, mądrej głowie dość dwie dziurki w nosie. Koniec, pora spać.
Dał siostrzyczce pstryczka w nos i zgasił nocną lampkę.
atomy boga
Gdy miał czternaście lat, niedaleko jego wsi rozpoczęto budowę elektrowni atomowej. Całą zimę, wiosnę i lato codziennie po szkole szedł pięć kilometrów, żeby popatrzeć, jak w polu, szczerzącym się w miejscu wyrąbanego w kosmos lasu i wypalonej łąki, rośnie Bajkonur na miarę jego młodzieńczych wyobrażeń. Betoniarki lały ocean betonu, ciężarówki ze skrzyń ładunkowych usypywały piramidy piachu i żwiru, żurawie na niebotyczne wysokości wznosiły prefabrykaty, w oczach ogromniał mu blok A-1, który elektrycznym blaskiem rozjaśniał potem pół jego dorosłego życia. Mały Jozef ze zdumienia pocierał czoło, nerwowo poprawiał na głowie czapkę, w zależności od pory roku: uszankę albo cyklistówkę, i oniemiały z przerażenia i zachwytu przez uchylone usta wpuszczał w siebie powietrze ciężkie od kurzu z placu budowy. W tym wieku mamił go twórczy darwinizm radziecki. Jozef uwierzył w ludzką zdolność przeobrażania przyrody. Chciał widzieć więcej, przeto podchodził coraz bliżej ogrodzenia i zapatrzony w pracę maszyn godzinami wystawał w chmurze pyłu, aż nabawił się pylicy, co o mały włos nie pokrzyżowało mu życia. Ledwie zdążył bowiem wyzdrowieć przed jesiennym wyjazdem do Nitry do liceum, gdzie miał podjąć naukę w klasie biologiczno-chemicznej.
Po maturze uzyskał, bardzo ceniony w tych okolicach, licencjat w szkole nasion Františka Miki i Antona Popoviča, lecz kiedy w niecały rok później dotarło do niego, że mniej więcej połowa mieszkańców okolicy legitymuje się wyższym wykształceniem, głównie z dziedziny marksizmu-leninizmu, stwierdził, że nie ma się czym chełpić, i przestał do tego przywiązywać wagę. „Kiedyś – myślał – w całym mieście z dyplomem było nas kilku, łącznie z księdzem proboszczem. Teraz wszystko stanęło na głowie. W hierarchii naukowej pleban stoi niżej niż odźwierny. Hańba”. Ale z roku na rok księży ubywało. Prawdopodobnie, wziąwszy sobie do serca młodzieżowe komunikaty naścienne, czyli wolę miejskich murów, wyprowadzili się na Księżyc. W obowiązującym systemie politycznym, a co za tym idzie również społecznym, oskarżani o materializm duchowni nie byli mile widziani. Poza wykrzyknieniem „księża na Księżyc” fasady roiły się od pisanego smołą hasła „kasa katabasa”. Cóż, w świecie idealistów trudno hołdować zasadom wolnego rynku, symonii i kupczenia odpustami, więc kler tracił zaufanie wiernych oraz, dosłownie, kontakt z Ziemią. Ta utrata swoje, nomen omen, apogeum osiągnęła w lipcu 1969 roku, kiedy kilku księży, w tym Neil Armstrong z Witoldem Gombrowiczem, rzeczywiście wylądowało na Księżycu. Jozef widział ich nocą w telewizji, akurat przekwitały mniszki i zaczynali grasować źli dmuchawce. Potem na emigrację udali się biskupi i metropolici. Wszyscy, z wyjątkiem Biełki i Striełki, zostali tam na zawsze.
Ziemia coraz gęściej obrastała w pnącza.
(…)