Moje wspomnienia o Romku
(Romuald Lipko 1950-2020)
Pierwszy raz spotkałem się z Romkiem Lipką – Mumkiem, jak o nim mówiliśmy – we wrześniu 1957 roku, w budynku Szkoły Muzycznej przy ulicy Krakowskie Przedmieście 55 w Lublinie. Zostałem tam przyjęty, a właściwie to zaprowadzony przez ojca, którego kolegą był ówczesny dyrektor tej placówki Oskar Ruppel. Ojciec koniecznie chciał, bym kontynuował tradycje muzyczne, bowiem on sam grał na trąbce.
Zapadło mi w pamięć, że w podstawówce Romek – tak jak ja – grał bardzo dobrze w piłkę nożną, a ponieważ pozostali koledzy mieli „dwie lewe nogi”, na zajęciach wychowania fizycznego musiałem być zawsze w drużynie przeciwnej niż on, dla wyrównania szans. W trzeciej albo czwartej klasie mieliśmy ulubioną zabawę – „ósemkę z pieprzem”. Kto z nas ją wymyślił i dał jej taką nazwę? – zapewne najmądrzejszy z nas… Wyglądała ona tak: na korytarzu pierwszego piętra, który był wielkości dużej sali lekcyjnej, stał murowany filar podpierający sufit. W kilku otaczaliśmy go, łapiąc się za ręce, biegnąc najszybciej, jak się dało, i wrzeszcząc głośno. Wirowanie kończyło się w chwili, gdy któryś z nas padał ze zmęczenia. Zabawy tej zabroniła nam wychowawczyni, pani Helena Zacharczuk, w momencie gdy nasz kolega Jurek Lewczyński złamał rękę w nadgarstku. Krążyło też pośród nas okropne przekleństwo, obrzucaliśmy nim każdego, kto nam podpadł, a brzmiało ono tak: „Ty czarna rybo!”. Słowo „rybo” wypowiadaliśmy z wielką pogardą, odpowiednio je akcentując: „riiibo!”. To było bardzo obraźliwe. Jak to się ma do dzisiejszych przekleństw dzieciaków – nie wiem, ale nasze było na pewno straszniejsze.
Gdzieś na wiosnę w szóstej klasie Andrzej D. przyniósł do szkoły paczkę giewontów. Poszliśmy po lekcjach na boczne boisko Lublinianki: Andrzej D., Romek L., Krzysiek K. i ja. Była tam drewniana skocznia narciarska, weszliśmy na samą jej górę, skąd byliśmy zupełnie niewidoczni, i wypaliliśmy po dwa lub trzy papierosy. Wszystko by się dobrze skończyło, ale Andrzej D. po powrocie do domu zwymiotował, a pytany przez rodziców nakłamał, że to ja przyniosłem do szkoły papierosy i namówiłem kolegów do palenia. Rodzice Andrzeja D. opowiedzieli wszystko naszej wychowawczyni. Ta przeprowadziła natychmiast lekcję wychowawczą o szkodliwości działania nikotyny na organizm człowieka. Na koniec powiedziała coś takiego: „Ja od pewnego czasu domyślałam się, że Janicki pali papierosy, bo ma takie zamglone oczy”. Dla mnie oczywiście była to bzdura, bo to były pierwsze papierosy w moim życiu, ale mężnie milczałem, biorąc to wszystko „na klatę”. Wtedy już od jakiegoś czasu kochałem się platonicznie w kilku dziewczynach z naszej klasy, grałem więc przed nimi, wzorując się na aktorach, amanta trafionego strzałą Amora – i stąd te zamglone oczy.
Mniej więcej w tym samym czasie namówiłem Romka, byśmy zapisali się do trampkarzy Lublinianki, ale on nie wytrwał w klubie zbyt długo, ja natomiast grałem tam przez pięć lat (najpierw w trampkarzach, potem w juniorach).
W 1964 roku wyświetlano w kinie Kosmos film Parasolki z Cherbourga. Romek był na nim i z wielkim zachwytem opowiadał, co widział i słyszał, a także grał nam na pianinie tytułową piosenkę, skomponowaną przez jednego z najlepszych kompozytorów muzyki filmowej – Michela Legranda. To był typowy wyciskacz łez, ale Romek – od najmłodszych lat romantyk, podobnie zresztą jak my wszyscy w tamtych latach – dostrzegł chyba w tej muzyce coś więcej. Mało tego: potrafił prawie całą klasę namówić do obejrzenia tego filmu (ja byłem na nim trzy razy). To było niesamowite, bo wtedy chodziło się do kina wyłącznie na westerny, filmy rysunkowe Disneya i Krzyżaków. Na musicale nikt nie zwracał uwagi, a dzięki Mumkowi tytułowa piosenka z Parasolek… jest do dziś jednym z moich ulubionych filmowych hitów.
W jednej z ostatnich klas podstawówki Romek poznał dziewczynę, która zrobiła na nim wielkie wrażenie. Zapytał mnie, bliskiego kolegę, jak się całuje: czy trzeba zrobić z ust dzióbek, czy jakoś inaczej. Nic na ten temat nie wiedziałem, ale żeby nie zawieść kolegi, odpowiedziałem mu: „Tak, oczywiście, robi się dzióbek!”.
Potem było liceum. Wtedy już właściwie wszyscy zaczęliśmy chodzić własnymi drogami. Ja poświęciłem się sportowi, inni doskonaleniu warsztatu muzycznego. Zbyszek Zienkowski, Ania Bielaszewska, Marian Kiciak, Wojtek Chyła, Stasio Dziesiński – w klasyce oni byli najlepsi. Jazzem zajęli się Romek Wrzos, Jurek Żuk, Janusz Dobrowolski i Andrzej Wysocki. Romek Lipko grał na trąbce, ale chyba nie cenił najwyżej tego instrumentu, bo wsiąkł w klimaty rockowe. Spotykaliśmy się czasami u niego w mieszkaniu na Kołłątaja – mieszkał w przedwojennej kamienicy na parterze, miał tam minifortepian i czasem grał nam wymyślone przez siebie motywy. Gdy po latach usłyszałem jego Jest taki samotny dom, uświadomiłem sobie, że pierwsze akordy tego utworu Romek grał nam, kolegom z klasy, już w latach szkolnych – wtedy już musiały się rodzić w jego głowie pierwsze, później rozwijane, pomysły.
W 1966 roku ja grałem w Transach Andrzeja Pączkowskiego, Romek jeszcze nie załapał się do składu żadnego zespołu (trąbka to jednak nie jest typowy instrument rockowy). Chciał grać z nami, ale Andrzej powiedział mu, że w zespole nie ma miejsca dla trębacza. Jak bardzo się mylił! – Romek już wówczas był multiinstrumentalistą i za chwilę dowiedzieliśmy się, że gra w Świdniku w Trampach i będzie miał występ w telewizji. Najlepszą piosenką tego zespołu z Romkiem jako liderem był skomponowany przez niego utwór Między nami nic nie było do słów Adama Asnyka. Wykonawczynią była piękna dziewczyna – niestety nie pamiętam jej imienia. W ciągu paru miesięcy Mumek przeskoczył nas o jeden poziom. Transy po roku rozpadły się, a Romek zaistniał w muzyce rockowej po wsze czasy.
Z piosenką Między nami nic nie było wiąże się jeszcze jedno ważne wydarzenie: przez nią i przez wspomniany występ w telewizji dyrektor wyrzucił Romka ze szkoły. Wiem o tym właściwie z pierwszej ręki – z relacji ojca Romka, z którym rozmawiałem w parę dni po incydencie. Tak to wyglądało: dyrektor przyszedł tego dnia do pana Lipki na Kołłątaja i perfidnie włączył telewizor pod pretekstem, że nadają fajny program, który powinni razem obejrzeć. W momencie gdy zaczęły grać Trampy, powiedział do ojca Romka, wskazując na ekran: „O, przecież to pana syn!”. Romek był w przebraniu, miał ciemne okulary i dorobione bokobrody, ale niestety kamuflaż nie pomógł. Ostatnie zdanie dyrektora, gdy wychodził z domu Lipków, brzmiało: „W poniedziałek syn pana może się już w szkole nie pokazywać”.
Potem moje kontakty z kolegą były sporadyczne. Gdzieś na placu zabaw, gdy z naszymi synami przypadkiem natknęliśmy się na siebie, innym razem na jakimś koncercie Budki, kiedy to uścisnęliśmy sobie dłonie, jakieś przelotne pozdrowienie na ulicy – to było wszystko, ale śledziłem karierę Romka dokładnie i z pełną satysfakcją. Muzyka, jaką komponował, była mi bliska i trafiała w moje gusta w stu procentach. Stałem się jego cichym, lecz wiernym fanem. Cieszyłem się, gdy jego kolejne kompozycje zyskiwały rangę przebojów: Jolka, Jolka…, Cisza, Takie tango, Bal wszystkich świętych. Chwaliłem się nawet znajomym, że z Romkiem Lipką i Krzyśkiem Cugowskim chodziłem do jednej klasy i grałem z nimi na WF-ie w nogę.
I oto w 2018 roku dzięki inicjatywie Eli Ścibor, Zosi Gibki, Danusi Stanisławek i Eli Banaś nadarzyła się okazja do spotkania klasowego przyjaciół sprzed 50 lat. Doszło do niego wiosną tegoż roku w Pszczynie – mieście, w którym zakotwiczyła Zosia. Mnie i Romka Wrzosa zawiózł tam swoim cadillakiem kolega ze szkolnej ławki – Mumek. Pokonaliśmy odległość z Lublina do Pszczyny (ponad 400 km) w cztery godziny, z prędkością w granicach 160 km/h – szybko i bezpiecznie. To było niezapomniane, prawie rodzinne trzydniowe spotkanie. Potem nastąpiły powtórki: w Kazimierzu n. Wisłą w willi Romka i w Lublinie. Okazało się, że mimo upływu tylu lat jesteśmy bliskimi sobie przyjaciółmi. Wszystko układało się cudownie, spotykaliśmy się, Romek przywoził produkowany przez siebie trunek, któremu nadał nazwę „Jolka, Jolka pamiętasz”. Część rozdawał nam w prezencie, a część wspólnie degustowaliśmy, wspominając z nostalgią dawne czasy.
I wtedy pewnego dnia otrzymałem telefon od Danusi: „Mietek, wiesz, że Romek leży w klinice w Magdeburgu? Wykryto u niego nowotwór”. Wiadomość powaliła mnie z nóg. Piszę SMS: „Romek, w 1969 roku startowałem w międzynarodowym mitingu lekkoatletycznym w Magdeburgu i wygrałem bieg na 400 metrów przez płotki. Ty dzisiaj też wygrasz w tym mieście, pokonasz to choróbsko. Obiecaj mi to”. Odpowiedź przyszła natychmiast: „Mietek, zamierzam tak właśnie zrobić. Obiecuję ci, że tak będzie”. No cóż, los chciał inaczej. Widocznie tam w niebie wszyscy święci chcieli pobalować przy Twojej muzie, mając przy sobie takiego rockowca z najwyższej półki, jakim Ty byłeś.
*
12 lutego 2020 roku. Archikatedra w Lublinie. Na katafalku Twoja dębowa trumna, a obok zdjęcie z Twoim wizerunkiem. Tłum ludzi, rodzina, inni członkowie Budki, znajomi, oficjele. Większość naszej klasy nie dostała się do środka, stoi na zewnątrz, w ścisku niewiele mniejszym niż ten w kościele. Uroczystość celebruje abp. Stanisław Budzik w towarzystwie kilkunastu księży. Twoi koledzy z zespołu grają utwór z nowej płyty. Mężczyźni wokół mają łzy w oczach, kobiety płaczą. Taki pogrzeb, Romku, chyba chciałeś mieć.
Pochówek nastąpił na cmentarzu przy ulicy Lipowej. Są tam groby wielu naszych nauczycieli: Oskara Ruppla, Józefa Spólnickiego, Zofii Grafczyńskiej, Aleksandra Bryka, Wiktora Gryty, Stefana Krudowskiego, Jadwigi i Mariana Lewandowskich. Przemówienia, w tle puszczona z taśmy wzruszająca muzyka Romka: Martwe morze i Cisza w wykonaniu Budki Suflera w najsłynniejszym składzie. Po uroczystościach przenieśliśmy się w ustronne miejsce, gdzie mogliśmy się ze sobą nagadać. Ty też z nami byłeś – na zdjęciu ustawionym na stoliku. Nasze spotkania będą kontynuowane. Jest nam po prostu ze sobą fajnie.
W czwartek 13 lutego poszedłem z trójką swoich wieloletnich przyjaciół do pubu Kabaret przy ulicy Godebskiego, blisko miasteczka akademickiego. Popijaliśmy wódkę, cała knajpa była pełna. Naprzeciwko nas siedziało pięciu studentów przy piwie, którzy z ciekawością patrzyli na starych zgredów sączących 40-procentowy trunek. I wtedy dobiegła nas z głośników melodia Jolki. Nie wytrzymałem i zacząłem śpiewać z Felicjanem. Za chwilę dołączyli do mnie przyjaciele. Patrzyłem na siedzących przed nami studentów, wstałem i dając znaki rękoma, zaprosiłem ich do wspólnego śpiewu. O dziwo, zaczęli śpiewać, a po chwili cała sala intonowała słowa przeboju. Z drugiego pomieszczenia lokalu wtórowali nam pozostali obecni: Z autobusem Arabów zdradziła go, nigdy nie był już sobą, o nie. Wkrótce śpiewał cały lokal. Zrobiło się jakoś miło. Studenci zaczęli się do nas uśmiechać, my do nich. Podszedłem do właściciela Kabaretu, powiedziałem mu o Romku i jego przedwczesnej śmierci, zamówiłem pięć piw dla naszych studentów i poprosiłem, by dzisiejszego wieczoru puszczał przez głośniki tylko muzykę mojego kumpla. Zrobił tak, a za moment przyniósł do naszego stolika w prezencie od firmy cztery pięćdziesiątki cytrynówki lubelskiej. Wieczór minął cudownie, żal było wychodzić.
Na koniec chciałem napisać dla Romka coś osobistego, ale chyba najbardziej adekwatny będzie napis z wieńca, który złożyliśmy na grobie naszego przyjaciela:
MOŻNA ODEJŚĆ NA ZAWSZE, BY STALE BYĆ BLISKO.