Bohdan Zadura. Niedozwolone takie niepisanie

Spis treści numeru 2/2023

Niedozwolone takie niepisanie 1

MADEJ Bogdan (ur. 28 XI 1934 w Mikaszewiczach k. Łunińca na Polesiu) – prozaik. Debiutował jako autor opowiadań publikowanych na łamach prasy w 1958. Wydał m.in. „Młodzi dorośli ludzie”, opow., 1964; „Uczta”, pow., 1965; „Konstelacja”, pow., 1968.

Twórczość M. jest obrazem rzeczywistości widzianej z perspektywy bohaterów, poprzez pryzmat ich osobistych przeżyć związanych z ostatnią wojną i okresem powojennym. Można je zarazem traktować jako wykładnię ogólniejszych dążeń ludzkich, przemian społecznych i obyczajowych, problemów moralnych, które rozwiązuje jednostka, będąca jednak integralnym elementem społeczeństwa. Tyle Mały słownik pisarzy polskich, cz. II, Wiedza Powszechna, Warszawa 1981 (oddano do składania 6 XI 1979, druk ukończono w marcu 1981).

Rozszyfrujemy to „m.in.”, jako że swą pozycję pisarską Bogdan Madej zawdzięcza w znacznej mierze książkom, których Słownik nie wymienia – Pięknym kalaliom albo dojrzewaniu miłości (Paryż 1974) i Maści na szczury (Paryż 1977). Tom opowiadań Maść na szczury ukaże się nakładem „Czytelnika”, chyba że historia by się powtórzyła1, a powieść Piękne kalalie miał przed dziesięcioma laty wydać PIW2.

Została z tamtej edycji korekta autorska, widomy znak, jak daleko zaawansowany był już proces wydawniczy; z tych luźnych, jednostronnie zadrukowanych kartek korzystałem, przypominając sobie Piękne kalalie przed pisaniem tego tekstu. Daleki jestem od tego, żeby uważać, że to, iż Piękne kalalie nie mogły ukazać się w Polsce, a wydane zostały przez Instytut Literacki, wyszło Madejowi na dobre – nie ulega jednak kwestii, że owoce zakazane mają szczególną siłę przyciągania. Piękne kalalie skazane na krążenie w nieoficjalnym, węższym obiegu – zyskiwały z pewnością głośniejszy rezonans. Ich lektura w połowie lat 70. była dla mnie sporym przeżyciem, przeżyciem krzepiącym, chociaż nie była to powieść ku pokrzepieniu serc pisana, aczkolwiek bez wątpienia powstała z potrzeby serca albo umysłu.

Była to książka pomagająca nie dać się zwariować. Nie zwariować było trudno i nie zmienia tego fakt, iż udało się to wielu; ostatecznie z tego, że miliardom ludzi udało się umrzeć, nie wynika, że umieranie jest łatwe. „Nie dać się zwariować” – brzmi to dość niejasno, a sprowadza się do tego, aby wierzyć świadectwom swych zmysłów: oczu, uszu, dotyku, wierzyć doświadczeniu i pamięci. Jest przecież sporo racji w stwierdzeniu, że kłamstwo powtarzane dostatecznie często zaczyna funkcjonować jako prawda – tam, gdzie możemy, sami to potwierdzamy. Pokusa pychy jest pewnie pokusą niewinną w porównaniu z pokusą uczestnictwa; luksus posiadania własnego zdania mniej jest atrakcyjny niż komfort zgody z opinią. Potrzeba afirmacji i akceptacji nie jest zapewne – nawet u poetów – słabsza niźli potrzeba buntu. Czy możliwa była w Polsce na przełomie lat 60. i 70. realistyczna powieść? Pytanie jest retoryczne, choć ileż apeli o taką powieść się pojawiło! Gdy się ma pewne doświadczenie życiowe i literackie, można kwitować takie wezwania wzruszeniem ramion, ale na Boga, to doświadczenie to jest coś, co trzeba zdobyć, młodość jest ufna i bywa prostolinijna. Czemu o tym piszę?

Bo w czasach, gdy żadnego doświadczenia nie miałem, moim marzeniem była właśnie realistyczna powieść, zwyczajna realistyczna powieść, i bliskie mi było przekonanie o społecznych obowiązkach literatury. Jeśli jednak okazywało się, że owe apele są to wolne żarty, to nie należało dawać się nabierać. Jeśli toczyła się gra, głupotą byłoby odkrywanie kart. Nie dać się zwariować i nie kłamać – zapewne niezbyt to wiele jak na program literacki. Ale trudno – wybieram uniwersalizm, literaturę jako sztukę pięknego pisania; zarzuty o defetyzm, eskapizm i estetyzm – jeśli formułowane są przez krytyka X – odbieram jako komplement. Wszystko znaczy co innego…

W 1969 roku pisałem o Popiele i diamencie szalenie przejęty. Był to pierwszy tekst o Andrzejewskim, jaki miał się ukazać od czasu jego listu otwartego. Tygodnik „Kultura” drukował cykl omówień pod hasłem „Książki XXV-lecia” i była to formuła, w której powieść Andrzejewskiego zmieścić się musiała. Napisałem kilkanaście stroniczek ze świadomością, że trudno wymyślić coś nowego na ten temat; z jednej rzeczy byłem wszakże dość dumny – z porównania Popiołu i diamentu z Przedwiośniem; wydawało mi się, że analogie między miejscem obu książek w dorobku dwu pisarzy, ich rolą w kształtowaniu świadomości zbiorowej, analogie dotyczące nawet pewnych słabości artystycznych są wyraźne, a równocześnie nie zetknąłem się z żadnym tekstem, który by je wyprowadzał. Szkic się ukazał – okrojony o tę część, w której porównywałem Andrzejewskiego z Żeromskim. Udawać, że Popiół i diament nie został napisany, nie było można, ale porównywać Andrzejewskiego z Żeromskim to już było zbyt wiele. Ostatecznie można by przejść nad tym do porządku, gdyby nie argumentacja ówczesnego redaktora naczelnego: porównywanie Popiołu i diamentu do Przedwiośnia nie ma żadnego sensu choćby dlatego, że powieść Żeromskiego powstała w niepodległej Polsce. Podobno de mortuis nil nisi bene, ale o czym tu w ogóle rozmawiać, o czym? Po co te wspominki? Nie są próbą oskarżenia kogoś ani usprawiedliwiania siebie, raczej mają być próbą zrozumienia faktu, że czytając Piękne kalalie dwukrotnie, w odstępie kilkuletnim, odniosłem wrażenie, jakbym czytał dwie różne książki. W pierwszej lekturze odbierałem je jak powieść realistyczną, co więcej – powieść z kluczem.

Oto Miasto, gdzie wprowadzono zakaz jedzenia jabłek, bowiem uchwalono program wyhodowania kalalii, owoców zupełnie nowych, przewyższających pod każdym względem jabłka. Kalaliom podporządkowane jest wszystko. Dominującą siłę w Mieście stanowi zbrojne w sekatory ogrodnictwo. Jabłonie rosnące w Mieście pozbawiane są kwiatów i zawiązków, na drzewach wiszą atrapy – szklane kalalie. Oczywiście, smak jabłek znany jest mieszkańcom Miasta; jabłka – najbardziej upragniony artykuł – przemycane są z okolicznych wsi, karą za ich jedzenie lub handel nimi jest przymusowa praca przy malowaniu sztucznych kalalii. W Mieście kwitnie korupcja, podejrzliwość, szerzą się plotki. Część mieszkańców nie wierzy, że kalalie zostaną kiedykolwiek wyhodowane, niektórzy sądzą, że to już się stało, lecz utrzymywane jest w tajemnicy – jedzą je tylko najwyżsi dostojnicy Zarządu Miejskiego. I oto któregoś dnia na jednym z placów staje brodacz z tablicą. Gromadzą się gapie.

Tablica jest pusta, nie ma na niej żadnego hasła – to wprawia władze w tym większe zakłopotanie. „Niedozwolone takie niepisanie” – powiada jeden z ogrodników. Demonstrantom usiłującym przemaszerować ulicami Miasta zagradzają drogę ogrodnicy. Sytuacja się zaostrza.

Zapada decyzja o organizacji wiecu z udziałem Prezesa Zarządu Miejskiego. Na tym wiecu następuje zmiana na stanowisku Prezesa, przewrót pałacowy, gabinetowy zamach stanu. Brodacz, który niósł tablicę, niknie uprowadzony przez ogrodników. Nowy Prezes ogłasza dzień wolny od pracy; zapowiada, że na każdym drzewie będzie wisiała jedna tylko sztuczna kalalia zamiast dotychczasowych dwóch. Festyn, piwo z beczek, orkiestra z megafonów. Wszystko wróci do poprzedniego stanu, tylko Marek straci ochotę na jabłka: gdy Ewa go poczęstuje, tym razem nic nie chcąc w zamian, on odpowie, że zbyt długo czekał.

Jak to się stało, że odbierałem powieść Madeja jako powieść o Marcu 68? O Grudniu 1970? Późną wiosną 1968 roku po jakimś wieczorze autorskim w „Dziekance” poszliśmy w piątkę do „Bristolu”. Tak zwana „górka” była nieczynna, usiedliśmy więc na dużej sali, gdzie było całkiem luźno. Po chwili zjawiła się kelnerka i głosem niedopuszczającym sprzeciwu zażądała, aby jeden z nas opuścił stolik. „Nie będę z panami dyskutować, jest zarządzenie, że przy jednym stoliku mogą siedzieć najwyżej cztery osoby”. Z perspektywy kilkunastu lat wygląda to na anegdotę, ale wówczas nie było wcale takie zabawne.

U Madeja: „Więcej jak dwóch zmawiać się nie wolno, bo zakłócenie porządku może nastąpić!” – ostrzegał ogrodnik. „Chcą wiecu, będą mieli wiec” – mówi Prezes Miejskiego Zarządu, i kiedy czytam te słowa, przypomina mi się rektor Turski, wskakujący na murek w sześćdziesiątym trzecim roku. „Chcecie wiecu, będziecie mieli więc. W praworządnym państwie wszystko można załatwić praworządnie, wybierzcie przedstawicieli. Ustalimy termin”. I znów widzę jak z pewnym ociąganiem, lecz przecież rozchodzą się wszyscy, dziedziniec uniwersytetu pustoszeje. Ta pamięć pozwoliła mi 8 marca 1968 roku stać od 12-tej do 14-tej pod pałacem Kazimierzowskim i spokojnie pojechać do Puław w przeświadczeniu, że nic się nie wydarzy. Jeśli Marzec był dla mnie wydarzeniem bolesnym, to nie dlatego, że bito, że wyrzucano z uniwersytetów, że prasa kłamała, że można się było udławić bezsilną wiedzą naocznego świadka, ale dlatego, że dowodził niemożności rozsądnego zaakceptowania rzeczywistości. Powiedzmy, że czułem się członkiem pokolenia, którego wyjątkowość miała polegać na tym, że przyszło mu żyć jakby w próżni, kiedy coś się skończyło, coś jeszcze nie zaczęło. Marzec ukazywał, że w sporze między dwoma światami – mimo najlepszych intencji, aby wpisać się w rzeczywistość, zaafirmować ją, uznać za swoją, siłę z niej czerpać, uprzedzenia ojców odrzucić, z żywymi naprzód iść – nie jest się żadnym mediatorem, jest się tylko stroną. Jeśli przez czas jakiś czekaliśmy na „wielkie zdarzenie”, jak pisał jeden z poetów, no tośmy je mieli. Ale też go jakby nie było. Mniejsza o interpretacje – na nieistnienie skazywano fakty.

Czyż więc mogę się sobie dziwić, że Piękne kalalie czytałem jako powieść o konkretnych wydarzeniach w konkretnym kraju? To, że Marek, chłopiec, dziecko prawie, był synem Prezesa i kroczył obok brodacza, że wybrano go jako negocjatora do rozmów z ogrodnikami, gdy zagrodzili drogę pochodowi, czyż to nie korespondowało z wersją, w myśl której duszą studenckiego buntu byli synowie ludzi wchodzących w skład elity władzy? Czy stosunki na linii Prezes – szef ogrodnictwa nie odpowiadały powszechnej dość opinii o dezorientacji osoby numer jeden? Wreszcie, czy ten pesymistyczny finał powieści Madeja nie odzwierciedlał nastrojów po Grudniu? Moich nastrojów. Bo miarą wiarygodności i głębi przemian było między innymi to, czy słyszalna się stanie prawda o roku 68. Nie stała się, te wątpliwości zostały rozwiane bardzo szybko. I kolejnego miesiąca zaczęło brakować w kalendarzu. Tytuł cyklu wierszy „Z oktostychów grudniowych” w coś godził. „Z oktostychów zimowych” już nie. Pisarz marzący o powieści realistycznej mógł się zajmować przemytem na drobną skalę. Liberalne lata 70. To też były lata psychicznych nabolałości i urazów, które po Marcu – nawet jeśli się osobiście żadnych obrażeń nie poniosło – zostały. Choćby strata zaufania do poczty, zwrot „to nie jest rozmowa na telefon”, wyjałowienie epistolografii. Nieufność.

Jednym z głównych budynków Miasta z Pięknych kalalii jest Muzeum kalalii, muzeum czegoś, co ma dopiero być. Oto jeden z absurdów Miasta. Byłoby to zabawne, gdyby nie (znowu, znowu) odniesienia do rzeczywistości. Oto gazeta po raz drugi organizuje swoje święto i jakiś pismak zachłystuje się entuzjazmem: „Tradycyjnie już nasi czytelnicy spotykają się…”.

Może ta kwestia wydawała mi się w trakcie pierwszej lektury najistotniejsza w książce Madeja – ukazanie deprawacji języka, zakłamania pojęć, odebrania słowom ich znaczenia. Wykpienie czegoś, co w swoim czasie nosiło nazwę mowy trawy, by później zyskać miano nowomowy.

Piękne kalalie czytane po Sierpniu 80 są inną powieścią. Na drugi plan jakby usuwa się ich demaskatorski charakter. Teraz już by nie przyszło mi do głowy, że jest to książka realistyczna. Wobec tego, co zostało powiedziane wprost, Piękne kalalie wracają do swej przyrodzonej – jeśli tak można powiedzieć – formy. Stają się powieścią właśnie, dziełem literackiej fikcji, wyraźniej widać teraz ich powieściowy charakter, artystyczne blaski i słabości tej antyutopii. Mimo wszelkich skojarzeń nie jest to książka o konkretnych wydarzeniach, nie mówiąc już o kluczu. Jest to książka opisująca pewien proces czy mechanizm i wszystkie postaci w niej występujące sprowadzone są do ról, które ten proces im narzuca. Czy od takiej, metodami groteski posługującej się powieści wymagać można pogłębionych psychologicznie postaci, plastycznych kraj­obrazów, malarskości, subtelności? Czytając powtórnie Piękne kalalie, odnoszę wrażenie, że jest to powieść „chuda” (nie w sensie objętościowym), czuję jakiś niedosyt prozatorskiego mięsa czy ciała, prozatorskiej materii. Ironiczna i abstrakcyjna, ze znakomitymi scenami, zawiera jakby nazbyt wiele miejsc pustych, które – gdy braknie już klimatu konspiracji przy jej lekturze, gdy nie tylko można ją przeczytać, ale i o niej napisać – nie chcą konkretyzować się w odbiorze. I widać pewne jej niekonsekwencje, szanse nie do końca wykorzystane, pomysły nie do końca doprowadzone. To, że bohaterka nosi imię Ewa, jest czytelną aluzją do Starego Testamentu, ale nawiązanie to, zasugerowane już w początkach powieści, nie jest prowadzone z wystarczającą konsekwencją. Mało jest w tej powieści ludzi i owo tytułowe „dojrzewanie miłości” w dużej mierze pozostaje zapowiedzią niespełnioną. Gdyby książka Madeja wyszła wtedy, kiedy wyjść miała…

Teraz w znacznej mierze posiada wartość dokumentu epoki, jej wpływ na kształtowanie świadomości społecznej z pewnością byłby już nieporównanie mniejszy, świadomość ta bowiem objawiła się z siłą bez porównania większą i dojrzalszą, niż przewidywać to mógł Madej w swej wizji, gdy tworzył postać głupiego Franka. Piękne kalalie nie są arcydziełem, ale są jedną z tych książek, które – jak pisał Norwid – ukazują się za późno. Nie ukazały się w swoim czasie zapewne w myśl zasady: uderz w stół, a nożyce się odezwą. Ci, którzy wstrzymali druk, mieli takie wyobrażenie o Polsce jak Madej o swym powieściowym Mieście.

Jeśli nie czekają nas czasy, w których okaże się, że wina za trudności gospodarcze spada na Tadeusza Konwickiego – on to przecież w Małej apokalipsie opisał kolejki tak rozbudowane czasoprzestrzennie, że nie śniły się nam w snach najczarniejszych – Piękne kalalie, choćby nawet tylko jako dokument pewnego czasu, powinny znaleźć się na półkach księgarskich.

[1981]

1 Ten tekst napisałem, o ile pamiętam, latem 1981 roku. Miał się on ukazać w „Akcencie”, w numerze oznaczonym początkowo jako czwarty z tegoż roku. Numer był zredagowany, złamany, na etapie korekt, ale spotkał go podobny los jak w PIW-ie książkę, której poświęcone było moje omówienie. Szczotki tego pokiereszowanego przez cenzurę numeru gdzieś prawdopodobnie istnieją, ale kolegom z redakcji nie udało się ich odnaleźć; ja, przygotowując swoje teksty do dzieł zebranych, które wyszły w 2007 roku, przeorałem się przez domowe szpargały, ale z zerowym rezultatem. I oto gdy dawno już uznałem tę rzecz za absolutnie straconą, szukając czegoś innego, zajrzałem do teczki z napisem „Recenzje wewnętrzne” i o dziwo trafiłem na osiem pożółkłych kartek spiętych zszywaczem. Przeczytałem bez poczucia wstydu, ze zdziwieniem, że w pewien dotkliwy sposób „niedozwolone takie niepisanie” znów jest aktualne, może nawet bardziej niż 40 lat temu. Dla porządku chciałbym dodać, że pierwsze krajowe wydanie Pięknych kalalii ukazało się w 2001 roku w Wydawnictwie Literackim w Krakowie.
Mógłbym powiedzieć, że po 42 latach ten tekst, ukazując się w „Akcencie”, wraca do domu. To, że dzieje się to 21 lat po śmierci Bogdana Madeja, to czysty przypadek. Ten jeden z najwybitniejszych prozaików związanych z Lublinem zmarł 3 października 2002 roku.
2 Dziś wiemy, że „Czytelnik” faktycznie opublikował pierwsze krajowe wydanie Maści na szczury w 1983 roku [przyp. red.].
3 Przypomnijmy – Piękne kalalie ukazały się w Polsce dopiero w roku 2001 nakładem Wydawnictwa Literackiego [przyp. red.].

Bogdan Madej: Piękne kalalie albo dojrzewanie miłości. Paryż 1974.