„Goście Akcentu” w Teatrze Starym
– kolejna odsłona
Przed dwoma laty zainicjowany został nowy cykl „akcentowych” spotkań z najwybitniejszymi polskimi twórcami związanymi z Lublinem przez swoje życie lub dzieło. W 2013 roku odbyły się cztery takie wieczory autorskie, których bohaterami byli: bliscy i przyjaciele Ryszarda Kapuścińskiego (żona Alicja Kapuścińska, córka Rene Maisner, dziennikarze Mirosław Ikonowicz oraz Marek Miller); Hanna Krall i prezentująca fragmenty jej nowej książki Zofia Kucówna; Wiesław Myśliwski ze świeżo opublikowanym Ostatnim rozdaniem oraz autorzy opracowanej przez Bogusława Wróblewskiego antologii Lublin – miasto poetów, w której zaprezentowano wiersze aż 56 lubelskich twórców różnych pokoleń (omówienie spotkań w „Akcencie” 2014 nr 1).
Wczoraj i dziś
Bohdana Zadurę – bohatera pierwszego ubiegłorocznego spotkania, zorganizowanego 20 marca – Bogusław Wróblewski przedstawił jako pisarza, który jednocześnie jest kimś „przyjezdnym”, bo jako redaktor naczelny „Twórczości” sporo czasu spędza w Warszewie, i kimś bardzo bliskim, gdyż z Lublinem łączy go cała sieć przyjaźni i wspólnych przedsięwzięć. Wróblewski przywołał też słowa Andrzeja Sosnowskiego, zdaniem którego Bohdan Zadura to najwybitniejszy polski poeta współczesny. Autor tomu W krajobrazie z amfor debiutował w latach 60., w czasie, gdy swą drogę twórczą zaczynali poeci Nowej Fali, m.in. Stanisław Barańczak, Adam Zagajewski czy Ryszard Krynicki. Głos Zadury był jednak odmienny i jego twórczość postrzegano w kontekście konwencji klasycystycznej. Wtedy wydawało się, że niewiele będzie go łączyło z autorami, którzy w liryce widzieli antidotum na zakłamanie płynące z ekranów telewizorów i wysokonakładowych gazet i za swój obowiązek uważali odfałszowywanie społecznej świadomości. Z czasem jednak okazało się, że takie myślenie nie jest Zadurze obce. W latach 90., kiedy w Polsce zelżał nacisk polityczny, a wzmogła się presja wywierana przez konsumpcjonizm i jego wmówienia, Bohdan Zadura znakomicie ukazał i skompromitował współczesne próby manipulacji świadomością, zwracając uwagę, że ich narzędziem jest przede wszystkim język publiczny.
Ale przecież – jak podkreślił prowadzący spotkanie – i wcześniej problemy społeczno-polityczne przenikały do twórczości Zadury, czego najdobitniejszym przykładem jest poemat Cisza, opublikowany na łamach „Akcentu” pod koniec lat 80. Nie istnieje inny tekst liryczny, który w tak mocny, pełny sposób oddawałby to wszystko, co mentalnie wiązało się z doświadczeniem stanu wojennego. Autor przeczytał fragment tego utworu, a następnie po raz pierwszy zaprezentował nowy poemat Doktorzy, inspirowany pobytem w szpitalu, do którego trafił po zawale serca, oraz wiersze z przygotowywanego wówczas do druku tomu Kropka nad i (za zbiór ten Zadura we wrześniu bieżącego roku otrzymał Nagrodę im. Cypriana Kamila Norwida).
Pytanie o fascynacje muzyczne stało się dla bohatera spotkania impulsem do retrospektywnego spojrzenia w przeszłość. Z głośników rozległa się wybrana specjalnie na ten wieczór Lullaby in Rhythm The Dave Brubeck Quartet, a gość opowiedział o swych młodzieńczych wyprawach z rodzinnych Puław do Warszawy na Międzynarodowe Targi Książki, wcześniejsze Dni Książki i Prasy czy po prostu na kiermasze z książkami. Nierzadko odwiedzał też filharmonię, a wieczorami słuchał audycji o jazzie prowadzonych w Radiu Luxembourg przez Williama Conovera. Płytę kwartetu Brubecka kupił już jako warszawski student po jednym z festiwali Jazz Jamboree, na którym ten zespół wystąpił. Często słuchał jej potem wieczorami, zasypiając. Świadectwem tej muzycznej fascynacji jest także wiersz Improwizacja na temat „Portretu damy” T. S. Eliota. Ów przywołany w tytule utwór brytyjskiego poety był jednym z pierwszych znanych przez Zadurę na pamięć. Melancholijna i ponura tonacja doskonale współgrała z klimatem licealnej młodości początkującego twórcy.
Ta dość osobista dygresja skłoniła Bogusława Wróblewskiego do zadania pytania o doświadczenia człowieka debiutującego w latach 60. oraz o relacje między „żywymi klasykami” a początkującymi autorami.
Bohdan Zadura odpowiedział, że istniała jedna ścieżka prowadząca do literatury. Najpierw publikowało się wiersze w gazetach lokalnych, potem w ogólnopolskiej prasie literackiej bądź kulturalnej, a po takim sprawdzeniu się można było próbować złożyć tom w wydawnictwie. W związku z tym, że kiedyś znacznie trudniej było wydać pierwszą książkę (dziś, aby wydrukować tomik, wystarczy zapłacić kilkaset złotych), miała ona zdecydowanie większą wagę. Przy wszystkich ówczesnych ograniczeniach (jak choćby limit nakładu wynikający z ilości papieru, którym dysponował wydawca) jakość poezji stanowiła nader istotne kryterium – jeśli coś ukazywało się w postaci książki, to przeważnie miało już jakiś poziom. Tak więc – jak wyznał Zadura – dla chłopca na prowincji opublikowanie wiersza w jakimkolwiek czasopiśmie było czymś upragnionym i niewyobrażalnie trudnym. Za druk w „Twórczości”, którą przecież teraz redaguje, był przed laty gotów wręcz „zapłacić życiem albo podpisać jakiś pakt z diabłem”. Także osobisty kontakt z twórcami obranymi na mistrzów poetyckich nie wchodził w grę. Zadura czytał wiersze m.in. Harasymowicza, Białoszewskiego, Grochowiaka, Leca czy potem Rymkiewicza i podpatrywał, jak są napisane, próbując po prostu naśladować najbardziej przez siebie cenionych autorów. Choć z czasem poznał i redaktora naczelnego „Twórczości” Jarosława Iwaszkiewicza, i Jarosława Marka Rymkiewicza, z którym potem parę razy się spotkał i wymieniał listy, rolę mistrza w znaczeniu aktywnym pełnił Seweryn Pollak. Bohdan Zadura tłumaczył wskazane przez niego wiersze, a w poprawkach uwzględniał jego uwagi i sugestie pisane na marginesach. Trzytomowa antologia poezji rosyjskiej, opracowywana m.in. przez Annę Kamieńską, Seweryna Pollaka i Andrzeja Drawicza, nigdy się jednak nie ukazała, gdyż władze za skandaliczne uznały to, że prezentację poezji radzieckiej, która miała znaleźć się w tomie trzecim, poświęconym liryce XX wieku, przygotowali kontrrewolucjoniści.
Od czasu debiutu Bohdana Zadury w relacjach między doświadczonymi i uznanymi pisarzami a młodymi autorami dopiero szukającymi swego miejsca w literaturze nie zaszły jakieś gruntowne zmiany. Zadura opowiedział o tym, jak przed laty – choć nie on prowadził dział poezji w „Twórczości” – otrzymał wiersze od młodego, nieznanego poety. Pokazał je wówczas Henrykowi Berezie, który też nie zajmował się działem liryki, ale tak jak autor nadesłanych tekstów mieszkał w Skierniewicach. Następnie wiersze przeczytał Jerzy Lisowski i nadano list z odpowiedzią. Darek Foks, mający wtedy niewiele ponad 20 lat, przez tydzień zwlekał z otworzeniem koperty i pełen obaw tylko na nią patrzył. Kilkadziesiąt lat wcześniej podobnych emocji doświadczał Bohdan, gdy po opublikowaniu na łamach warszawskiej „Kultury” eseju o poemacie Mapa pogody Jarosława Iwaszkiewicza niespodziewanie otrzymał od niego list, w którym notabene został nazwany krytykiem literackim. Podsumowując, Zadura przypomniał, że ta pełna afirmacji postawa młodego twórcy wobec starszego mistrza ma piękną tradycję, o czym świadczy choćby stosunek Tadeusza Różewicza do Leopolda Staffa. Ale nie mniej ważna w poezji i kulturze jest postawa zupełnie przeciwna – buntu – która znalazła wyraz m.in. w słynnym pamflecie Stanisława Barańczaka na poezję Kazimiery Iłłakowiczówny.
Retrospektywny charakter spotkania pogłębiła prezentacja filmu i zdjęć z dwóch ostatnich dekad. Na jednej z fotografii Bohdan Zadura w redakcji „Akcentu” z jubileuszowym tortem z okazji pięćdziesięciolecia debiutu poetyckiego w prasie (1962). Na innej w gronie przyjaciół z Węgier i Ukrainy, którzy przyjechali do Lublina w związku z trzydziestoleciem „Akcentu”. Na jeszcze innej z mikrofonem w dłoni i plikiem kartek w drugiej ręce czyta wiersze, stojąc na beczce wśród morza ludzi tłumnie przemieszczających się ulicą Grodzką podczas Nocy Kultury (projekt „Akcentu” zatytułowany Wiersze z beczki). Natomiast film to zapis wieczoru autorskiego, na którym Bohdan Zadura prezentował swe utwory w Legnicy, smażąc przy tym naleśniki.
Po co to wszystko? – dociekał po projekcji Bogusław Wróblewski. Poeta zaczął od wyjaśnienia, że sam do legnickiej akcji ma stosunek ambiwalentny, ponieważ z tego wieczoru zorganizowanego pod hasłem Noc Zadury w czasie tamtejszego festiwalu literackiego zapamiętano właściwie tylko to smażenie naleśników, które zresztą odczytywano na ogół jako chwyt medialny – z zupełnym pominięciem kryjącej się za tym idei. A charakterystyczną cechą tego festiwalu była niesamowicie serdeczna atmosfera – prezentując własną twórczość, czuło się, że naprawdę obchodzi ona pozostałych: publiczność i kolegów po piórze. Zadura zapragnął zatem podzielić się z uczestnikami nie tylko swoimi wierszami, które – jak mniemał – być może umiał pisać i czytać, ale także naleśnikami, które – czego był pewien – potrafił smażyć. Skoro zaś przygotowanie komuś czegoś do jedzenia to właśnie dzielenie się czymś, co się ma i co się potrafi robić, Zadura na legnicki festiwal dotarł z trzystoma naleśnikami usmażonymi jeszcze w Puławach. Z pomysłu przywiezienia wina domowej roboty musiał zrezygnować, bo żeby wystarczyło dla wszystkich i nie było po kropli, trzeba by jechać samochodem, a nie pociągiem. I choć akcja z naleśnikami nadzwyczajnie się powiodła, wzbudzając entuzjazm zebranych i skłaniając ich do żywych reakcji, komentarzy i gier słownych, Zadura oznajmił, iż nie jest wielkim zwolennikiem wyszukiwania bardzo atrakcyjnych form prezentowania wierszy. Wyjątek stanowią działania takich poetów, jak Marcin Świetlicki, Jurij Andruchowycz czy Serhij Żadan, którzy wykonują swe utwory również jako wokaliści zespołów muzycznych. Natomiast podczas różnych akcji ulicznych, slamów czy prezentacji liryki z multimedialnym aranżem mamy na ogół do czynienia z przerostem formy nad treścią. Wszystkie te zabiegi przeważnie odciągają uwagę od tego, co najistotniejsze, czyli od samego wiersza i jego sensu.
Na zakończenie Bohdan Zadura przeczytał fragment przetłumaczonej przez siebie Powieści o ojczyźnie ukraińskiej pisarskiej Dzwinki Matijasz. Książka ta czekała na wydanie kilka lat i ukazała się akurat w momencie, kiedy w związku z wydarzeniami na Majdanie jej pierwsze zdanie stało się niepokojąco aktualne.
Ciągle piszę jeden wiersz
Spotkanie z o. Wacławem Oszajcą odbyło się 30 października 2014 roku. Droga życiowa i twórcza tego niezwykłego poety księdza wiodła przez Lublin i Lubelszczyznę. Urodził się na Kresach, w Źwiartowie, w pobliżu Tomaszowa Lubelskiego, gdzie chodził do liceum i zdał maturę. Po studiach na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim jako młody kapłan pracował w kilku miejscowościach na Lubelszczyźnie, m.in. w Niedrzwicy Kościelnej, Lubartowie i Łabuniach. Po powrocie do Lublina rezydował w kościele powizytkowskim. W okresie pierwszej Solidarności i po wprowadzeniu stanu wojennego był kapłanem środowisk akademickich, zwłaszcza Politechniki Lubelskiej. Współtworzył też Lubelski Komitet Pomocy Represjonowanym i Internowanym. W 1986 roku wstąpił do zakonu jezuitów w Kaliszu, potem przebywał w Gdyni, Toruniu i Warszawie (w stolicy pełnił funkcję redaktora naczelnego „Przeglądu Powszechnego”, miesięcznika społeczno-kulturalnego wydawanego przez jezuitów). Pracował też jako wykładowca na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW oraz na Papieskim Wydziale Teologicznym „Collegium Bobolanum”.
Bogusław Wróblewski przedstawił Wacława Oszajcę także jako podróżnika i wielbiciela Tatr, czemu towarzyszyła prezentacja zdjęć, m.in. ze wspólnych wyjazdów do Rzymu i na Roztocze. Jako poeta Oszajca debiutował w 1973 roku. Redaktor „Akcentu”, mówiąc o jego twórczości, która jest ściśle związana z życiem, wyodrębnił w niej trzy okresy. Wiersze z pierwszego dziesięciolecia ukazują proces przenikania sacrum do sfery czysto ludzkiej, powszedniej. Światło pochodzące od Boga wydobywa człowieka z ciemności. Liryki te można czytać też poza religijnym układem odniesienia. W okresie od połowy lat 80. do połowy lat 90. powstają obszerne poematy przedstawiające dramat zwątpienia, wadzenia się z Bogiem i powrotu do wiary. Wiersze stworzone w przeciągu ostatnich dwóch dekad najczęściej osnute są wokół drobnych zdarzeń wyłowionych z najzwyklejszego codziennego życia, w których jednak uwidocznia się przeogromne bogactwo ludzkiej egzystencji przenikniętej przez sacrum.
Ciągle piszę jeden wiersz, ciągle jest jakby ten sam temat, z którym nie sposób się uporać – wyznał autor przed przedstawieniem wiersza Boski dylemat. Utwory z różnych okresów twórczości Oszajcy przeczytał z wielkim wyczuciem aktor Teatru Osterwy Tomasz Bielawiec.
W dyskusji problem relacji między wiarą a twórczością poruszył profesor Tadeusz Szkołut, pytając, czy bycie księdzem, a więc człowiekiem religijnym, ułatwia czy też utrudnia tworzenie artystycznie wartościowej liryki. Niewykluczone, że Wacław Oszajca zaskoczył co niektórych swą odpowiedzią, stwierdzając, że nie ma czegoś takiego jak poezja religijna, a przynajmniej on nie próbuje takiej pisać. Przy czym przyznał jednak, że treści „religijne”, „liturgiczne”, „biblijne” służą mu jako klucz bądź punkt wyjścia do odsłonięcia tej rzeczywistości, w której żyje i która jest zawsze mroczna, nie do przeniknięcia, właściwie nonsensowna. Najciekawsze dla poety jest to, że człowiek w swych poszukiwaniach ostatecznie pozostaje bezradny wobec świata, nigdy nie dociera do czegoś pewnego, skonkretyzowanego, lecz zawsze zatrzymuje się przed tym, co nazywane bywa tajemnicą. Stąd istnienie Boga to dla Oszajcy raczej aksjomat natury logicznej, a nie emocjonalnej. O ile bowiem dosyć łatwo da się wzniecić w sobie różne uczucia, o tyle sformułowanie odpowiedzi na pytania zadawane przez umysł takie proste już nie jest. Odrębny problem stanowi to, że o wierze, a więc bardzo intymnej relacji z Bogiem, rozmawiać się nie chce. W takich sytuacjach przydatne bywa alter ego, którego istnienie chroni przed ekshibicjonizmem. Choć czasem i to okazuje się niewystarczające. W latach 70., gdy Oszajca uczył młodzież ze szkoły muzycznej, jedna z jego uczennic zmarła na raka. Kapłan towarzyszył jej prawie do chwili śmierci. Czuł, że powinien o tym napisać, ale przez lata powstrzymywał go lęk, że zacznie bawić się w artystę i przerabiać ludzką tragedię na jakiś wyszukany tekst. Wreszcie doszedł do wniosku, że musi to być nieomal reportaż, i tak powstał poemat Ala ma raka. Niedawno natomiast znamienna okazała się dla niego lektura jednego z wierszy Władysława Szlengla, polskiego Żyda, który zginął w getcie. Ten mało znany poeta miał odwagę powiedzieć Stwórcy w twarz to, co w dramacie Mickiewicza wypowiada szatan.
Wątek zła, za które obwiniamy kogoś, kto mógłby coś zrobić, a nie robi, podjął profesor Jerzy Bartmiński. Zadane przez niego pytanie dotyczyło już jednak zupełnie innej kwestii – stosunku Wacława Oszajcy do kultu maryjnego w Polsce, zwłaszcza jego nurtu ludowego, w którym matka Jezusa postrzegana jest jako kobieta pomagająca zakochanym. Oszajca przyznał, że tego rodzaju pobożność ludowa jest mu bliska. Dopiero gdy zobaczy się pośród wykopalisk w Nazarecie, jak mieszkała święta rodzina, zaczyna się rozumieć, co znaczy samo wcielenie – widok naturalnej jaskini w skale z dobudowanym z trzech ścian pokoikiem uświadamia nam, że ludowe przekazy są nieraz bliższe prawdy niż wyszukany język teologów.
Po pytaniu o niegdysiejsze przekonania, zadanym przez jednego z dawnych znajomych, i opowieści Wacława Oszajcy o swym idealizmie z czasów strajkowych na scenie teatru pojawił się Tomasz Krawczyk. Muzyk wykonał utwór Szopena, którego wielbicielem jest Oszajca.
Temat specyfiki teologicznych dociekań ponownie przywołał ksiądz profesor Alfred Wierzbicki, pytając o związki między poezją a teologią oraz o to, czy liryka jest po coś potrzebna badaczom religijnych dogmatów.
Zdaniem Oszajcy każdy powinien pilnować swojego porządku, choć naturalnie pożądany jest dialog ludzi specjalizujących się w różnych dziedzinach. I tak przykładowo on jako poeta dzięki inspirującym rozmowom z toruńskimi astronomami m.in. o „próżni statycznej” zyskał nową metaforę, pozwalającą w inny sposób spojrzeć na ten świat, który próbuje opisać. Poezja to przecież także pewien sposób poznawania i opisywania świata, równoprawny wobec innych. Nauka nie jest pod tym względem jakoś szczególnie uprzywilejowana. „Dlaczego mam coś odrzucać, co jest niemożliwe do potwierdzenia w sposób eksperymentalny, kiedy najciekawsze w życiu jest to, co się nie powtarza?” – zapytał Oszajca, podsumowując ten wątek rozmowy.
Na zakończenie o lubelskich latach Wacława Oszajcy opowiedział Waldemar Michalski, poeta i redaktor „Akcentu”. Wspomniał m.in. o grupie poetyckiej „Signum”, której inicjatorem był Oszajca, oraz o jego roli w strajku na Politechnice Lubelskiej. W wypowiedzi na temat wierszy rozwinął wątek erotyki, która nie stanowi emanacji seksualności, lecz jest formą afirmacji życia zanurzonego w żywiole natury. Mądrość tych wierszy – podkreślił Michalski – przejawia się w nieustannym zestawianiu dwóch światów: materialnego i duchowego.
Krzysztof Garbowski zwrócił uwagę na frekwencyjną przewagę kobiet w kościołach i zapytał, czy istnieje męski typ religijności. Trudno wskazać jednoznaczną przyczynę tego stanu rzeczy – odparł zakonnik – choć dzieje się tak od początku istnienia Kościoła. Być może w języku kazań jest coś takiego, że łatwiej trafia on do kobiet. Współcześnie nie bez znaczenia jest pewnie i to, że na synodzie zderzyły się dwie koncepcje: Kościoła opartego na przykazaniach oraz Kościoła wywiedzionego z błogosławieństw. W odczuciu Oszajcy ta druga propozycja byłaby bardziej męska.
Przy fortepianie ponownie zasiadł Tomasz Krawczyk. Wykonaniem Walca As-dur Szopena potwierdził słowa Wacława Oszajcy, że „spośród ludzi najmniej kłamią muzycy, najwięcej zaś kaznodzieje, poeci, dramatopisarze, wszyscy, którzy operują słowem. Pewnie dlatego w Piśmie Świętym napisano, że niebo jest pełne śpiewu”.
Trzy jubileusze
Bohaterem spotkania zorganizowanego 26 marca 2015 roku był István Kovács, poeta i historyk, tłumacz literatury polskiej na język węgierski, dyplomata i Konsul Generalny Republiki Węgierskiej w Krakowie w latach 1994-1995 oraz 1999-2003, a także wieloletni wykładowca na Uniwersytecie Loránda Eötvösa w Budapeszcie. Kovács ogłosił 6 zbiorów wierszy i powieść Lustro dzieciństwa (1998, wyd. pol. 2002), która została zekranizowana w 2006 roku. W swym dorobku ma też kilka tomów esejów, w tym publikację o polskich filmach. Jako historyk wydał książki m.in. o polsko-węgierskich relacjach, udziale Polaków w węgierskiej Wiośnie Ludów, monografię poświęconą Józefowi Bemowi – przywódcy powstania węgierskiego, monumentalny słownik biograficzny polskich uczestników węgierskiej Wiosny Ludów (część z nich pochodziła z Lubelszczyzny).
Wiersze węgierskiego poety w przekładzie zarówno własnym, jak i profesora Jerzego Snopka, przeczytał Bohdan Zadura. Ci dwaj poeci przyjaźnią się i często nawzajem tłumaczą swe utwory, choć naturalnie wśród wierszy Kovácsa przełożonych na polski są i takie, które przetłumaczył ktoś inny, np. Edward Stachura (warto też odnotować, że dzięki pracy translatorskiej Istvána Kovácsa na Węgrzech ukazała się Stachurowa Siekierezada).
Specjalnie na to spotkanie z Węgierskiego Instytutu Kultury udostępniony został film Chłopcy z Budakeszi, nakręcony na podstawie Lustra dzieciństwa. Przed wyświetleniem wybranego fragmentu Bogusław Wróblewski poprosił gościa o kilka słów komentarza. Powieść, choć liczy mniej niż 180 stron, powstawała ćwierć wieku. Kovács chciał opowiedzieć o swoim dzieciństwie, zachowując bezwzględną szczerość zarówno w opisie ustroju, jak i postaci matki, którą poznał dopiero w 1951 roku, jako sześcioletni chłopiec. Wcześniej wychowywała go babcia i gdy był niegrzeczny, straszyła, że napisze list do matki mieszkającej w Budapeszcie, by przyjechała po niego i go zabrała. W dziecięcej wyobraźni Budapeszt jawił się zatem jako piekło, a matka jako Tatar. Kiedy chłopiec dowiedział się o jej odwiedzinach – uciekł. Matka pracowała na posadzie telefonistki w sanatorium, mieszkała zaś w zakrystii zamkniętego kościoła, gdyż takie zakwaterowanie przyznały jej władze komunistyczne. Po śmierci babci w 1951 roku István Kovács trafił do tej zakrystii i tam się wychował. Sanatorium stanowiło dla niego rodzinny świat, w którym był szczęśliwy mimo nędzy. Dzieciństwo to gwałtownie skończyło się w 1956 roku, a Kovács z dnia na dzień wydoroślał. Jego starsi koledzy ze szkoły walczyli w Budzie, jeden został ranny w walkach toczonych na placu Moskwy. Innego, z sąsiedniej wioski, postrzelił w kręgosłup dyrektor muzeum wojskowości, do którego przyszedł wraz z grupą kolegów i zażądał wydania broni. Ostatnie wydarzenia ukazane w filmie rozgrywają się 4 listopada 1956 roku, czyli w dniu drugiej wielkiej interwencji Armii Radzieckiej. Kovács wyjaśnił, że pracę nad powieścią skończył dopiero po transformacji ustrojowej, ponieważ wiedział, że jeśli napisze o rewolucji, to książka po prostu nie zostanie wydana. Poza tym obawiał się reakcji matki na jej bardzo wierny wizerunek przedstawiony w książce. Podsumowując, autor podkreślił, że niektóre z opisanych zdarzeń mogą właściwie odczytać tylko Polacy. Na przykład scena, gdy bohater zakłada płaszcz gwardzisty narodowego podniesiony z ziemi, stanowi oczywiście aluzję do przeistoczenia się Gustawa w Konrada.
Na wspólnotę pokoleniowych doświadczeń, także w wymiarze jednostkowym, zwrócił uwagę Bogusław Wróblewski, informując, że obaj przyjaciele – István Kovács i Bohdan Zadura – urodzili się w 1945 roku i obchodzą w tym roku 70. urodziny. O tej rocznicy pamiętały również władze miasta. Wiceprezydent Krzysztof Komorski wręczył jubilatom za ich wieloletnią pracę i twórczą aktywność w lubelskim środowisku i regionie medale Prezydenta Miasta Lublin. Natomiast w ręce Bogusława Wróblewskiego trafił dyplom uznania z okazji jubileuszu trzydziestopięciolecia „Akcentu”. „Sto lat” odśpiewane przez publiczność zgromadzoną w Teatrze Starym pewnie nikogo nie zdziwiło, ale pojawienie się na scenie kilku członkiń grupy Mowa Żywa i wykonanie przez nie ukraińskiej pieśni było już niespodzianką nawet dla Bohdana Zadury, cenionego tłumacza m.in. właśnie z języka ukraińskiego.
Z leksykonu polskich uczestników węgierskiej Wiosny Ludów odczytano parę not biograficznych przedstawiających losy Lublinian walczących w powstaniu, a następnie poproszono Istvána Kovácsa, by opowiedział o pracy nad tą książką. Autor na wstępie zaznaczył, że szczególnie ważne było dla niego uwiecznienie pamięci o tych Polakach, którzy jeszcze w tym samym miesiącu, kiedy obce wojska zalały Węgry, masowo przedostali się na teren zaatakowanego kraju, by wziąć udział w walce. Co ciekawe, Kovács zainteresował się Polakami już w dzieciństwie, kiedy jako ośmio-, dziewięciolatek otrzymał od babci należącą do ojca powieść Chłopcy bohaterowie, wydaną w latach 80. XIX wieku. W książce ukazana została historia rodziny, której członkowie walczyli m.in. w legionie Józefa Bema podczas powstania węgierskiego w latach 1848-1849, tak licznie wspartego przez Polaków. I to właśnie bardzo zaintrygowało Kovácsa: kimże są ci Polacy, którzy walczą po stronie Węgrów, gdy cały świat jest przeciwko nim? W pewnym sensie podobne emocje zapanowały wśród Węgrów w 1956 roku, kiedy to Zachód zupełnie zawiódł ich oczekiwania, a Polacy okazali im wielką solidarność. Ponad jedna trzecia społecznej pomocy materialnej, jaką otrzymały Węgry z całego świata, pochodziła od Polaków. Władysław Gomułka zgodził się na podarowanie materiałów o wartości stu milionów złotych na odbudowę Budapesztu. Był jedynym przywódcą, który apelował do Chruszczowa, by nie wykonywać wyroku na Imrem Nagyu. Ponadto po otrzymaniu od Jánosa Kádára zaproszenia do Budapesztu swój przyjazd uzależnił od wycofania zarzutów przeciwko aresztowanym członkom rządu. Poruszające było też zachowanie kibiców podczas polsko-węgierskiego meczu w Chorzowie dwa dni po wykonaniu wyrok na Imrem Nagyu i kilku jego ministrach. Piętnastotysięczna publiczność zażądała, żeby minutą ciszy uczcić pamięć zamordowanych. To był pierwszy i największy w Europie protest przeciwko wykonaniu wyroku.
Te dwa przeżycia – podsumował István Kovács – wynikające z lektury powieści i z autentycznych zdarzeń w 1956 roku rozbudziły w nim zainteresowanie Polakami i skłoniły do studiowania nie tylko historii, ale i polonistyki.
Po tym zwierzeniu głos zabrał Bohdan Zadura: podziękował przyjacielowi za Węgry, które mu pokazał, a następnie przeczytał jego piękny wiersz Wyznanie.