Dziecko kukurydzy
– Oczy czarne, życie marne – wołały za nią ciotki.
– Patrzaj to, latawica jaka – wzdychała babka.
– Oczajdusza – pojękiwał dziadek.
Bo oni wszyscy by chcieli Liwkę zatrzymać. Zamknąć. Zakneblować. Uczesać by ją chcieli w jakieś warkocze durne. Jakieś kłosy czy inne przekładańce. W sukieneczkę błękitną przyoblec. Jak do zdjęcia usadzić na zydelku. I siedź mi tu. Ani mru-mru!
Takiego wała!
Bo Liwki w życiu nie dogonią. Bo Liwka biegnie. Liwka tak jakby stale na rowerze jechała – nie wolno za bardzo zwalniać, żeby się nagle nie wywrócić.
Lipiec pachniał rozgrzaną karoserią zielonego fiata. Na stacji benzynowej mieli lizaki o smaku coca-coli. Parę kropel benzyny rozprysnęło się wokół wlewu paliwa. Ojciec starł plamę wierzchem dłoni. Potem gdziekolwiek dotknął, to znaczył benzynowym śladem. Jak sikający benzyną kocur.
Co roku ta sama droga. Mokre, Hubale, Wychody. Liwka znała to na pamięć. Powtarzała sobie pod nosem. Mokre Hubale. Mokre Hubale.
– Co tam znowu dziamolisz? – ojciec odwrócił się zza kierownicy i próbował potargać jej włosy. Ale ona uchyliła się zręcznie.
– Dzikus!
Paula spała z policzkiem rozpłaszczonym na szybie.
Za Kosobudami zjazd w dziurawkę i dalej już telepali się powoli, prosto na Czarny Wygon.
Po obu stron drogi ciągnął się nieprzebyty gąszcz kukurydzy. Grube, strzeliste łodygi stały zbite ciasno, jedna w drugą, wyprężone niczym kukurydziane wojsko. Wietrzyk smyrał leciutko jasnozielone liście.
Dom stał pod samym lasem. Fiat doturlał się, zadygotał i ucichł.
– No! – sapnął ojciec, przeciągając się, aż trzasnęły kości.
Liwka otworzyła drzwi i krzywiąc się, ruszyła w swoich granatowych baletkach przez rozjeżdżone traktorem podwórko. Środkiem płynęła cienka strużka gnojówki. Liwka zawsze potrzebowała paru dni, żeby przywyknąć do tych wszystkich smrodów. „Panienka z gówienka” – śmiała się w tamto lato Ceśka od sąsiadów.
– Ale to wyrosła! – Dziadek wylazł z obory i szedł, wycierając ręce w sztywną od brudu, kraciastą koszulę. – Chodźże no, dziadka uściskaj!
Podeszła z oporem, uchylając się od krowiastego buziaka.
Jedyne, z czego się cieszyła, to to, że od starych się uwolni na te trzy tygodnie. To było na plus. Bez dwóch zdań. Jasne, że wolałaby wakacje spędzać z najlepszymi przyjaciółkami. Liwka, Gunia i Misia w szkole trzymały się razem. Na przerwie chodziły we trzy pod rękę, a jako wyraz najwyższego zaufania zdradziły sobie nawzajem tajemne kody do swoich zamykanych na szyfr pamiętników. Co nie przeszkadzało im pisać do siebie jedna na drugą oskarżycielskich listów.
„L do G: zauważyłam, że spacerujesz z Miśką już drugą przerwę beze mnie. Smuci mnie to ogromnie”.
„M do L: Czy to prawda, żeś jej wszystko o Maćku wypaplała, paplo jedna niemyta? To był nas dwóch największy sekret!”.
To wszystko nic. I tak wolałaby z nimi, a nie tu. Ech.
Co innego Paula. Starsza siostra ruszyła pędem przez błocko. Dziadek, babka. Cmok, cmok. Kury, kaczki – taś, taś. Już do obórki z wujem zaglądała. Już mleko ciepłe z cebra podpijała i z wąsem białym hycnęła do dzieciarów w pole.
„Wieśniara!” – podsumowała ją Liwka z niekłamaną wyższością.
– Gonić ją trochę do roboty! – Ojciec mrugał okiem do dziadka, wskazując na Liwkę. – Niech zobaczy, co to prawdziwe życie.
(…)