Kłopoty zaimków
Najważniejsze rzeczy dzieją się, gdy nie patrzymy. Nie mam jednak wątpliwości, że patrzy wtedy Grażyna Lutosławska. Przekonałam się o tym podczas spaceru po zamojskiej starówce. Zwiedzając z Grażyną znajome zakamarki i włócząc się po podwórkach, zobaczyłam dzięki niej inne miasto. Na pierwszy plan wyszły szczegóły i zagrały w głównych rolach. Kiedy czytam Jatymy, czuję się jak podczas tego spaceru. Jakbym pożyczyła od autorki okulary, które pozwalają zajrzeć pod podszewkę rzeczywistości i zobaczyć świat nieoczywisty, a w nim królewnę, co ma pełne ręce roboty, i staruszkę zamieniającą się w Supermana.
Ale od początku! Do głowy mi nie przyszło, że tytuł składa się z zaimków. Podziwiałam książkę internetowo, nie mogąc jej dotknąć, więc kiedy zobaczyłam neologizm zajmujący całą okładkę, wyobraziłam sobie miejsce, miasteczko raczej nieistniejące i symboliczne zarazem. Zaczęło się zatem od niespodzianki – nie może być nic piękniejszego w obcowaniu z książką. Zaimki zadziwiły mnie, bo nie tylko uporządkowały tekst pod względem formalnym („O potęgo Formy! Przez nią umierają narody” – można by zacytować klasyka), ale też otworzyły drzwi różnym interpretacjom. Najważniejsze jest jednak to, co dzieje się między zaimkami, czyli między nami właśnie.
Grażyna Lutosławska odsłania przestrzeń między „ja” i „ty”, obnaża samotność „onej” i „onego”, pokazuje bliskość „onych”. A wszystko oglądamy mimochodem na ulicy, w kawiarni lub w parku. Zagubieni w zaimkach, nie możemy znaleźć drogi do siebie. Spotykamy się, ale nie umiemy porozumieć, nasze wspomnienia nie zawsze się zgadzają, to, do czego się odnoszą, niby przeżyliśmy razem, a jednak osobno. Dobrze, że chociaż bez protestu spoglądamy na wspólną fotografię (Zdjęcie). Ale czy to od razu miłość? Ta wielka czy może nieduża, poryw uczucia maleńki? Trudno rozsądzić. Wiadomo, że ta wielka czasem się wydarza, na przykład między Rudą a kwiatkiem doniczkowym. Albo między bohaterami Wyspy, choć autorka w finale pozbawia nas złudzeń i dodaje: A później żyli długo i szczęśliwie, chociaż to – między nami mówiąc – mało prawdopodobne. Obie historie, jak zresztą wiele opowiadań Grażyny Lutosławskiej, brzmią jak przypowieści. I mogą być rozbierane na części pierwsze przez miłosne duety. A jeśli przy okazji wkradnie się do tych rozmów melancholia i przyjdzie się zastanowić, jak pachnie śnieg i kto rano zaparza kawę, z rozrzuconych puzzli powstanie traktat o bliskości. Buduje się ją z wysiłkiem, ale może o nią jedną warto się troszczyć podczas tego krótkiego pobytu na ziemi.
Niektórym jednak trudno zauważyć, że są tu chwilowo i tylko z wizytą. I o tym też są Jatymy. I o tym jeszcze, że najważniejsze są telefony. Czy w ogóle istniał jakiś świat „bezsmartfonowy”? Jeśli nawet taki epizod zdarzył się w dziejach ludzkości, nie warto o nim pamiętać. Natłok newsów odkształca nam łopatki, krzywi kręgosłupy i przytępia zmysły. U Grażyny Lutosławskiej rzeczywistość zwielokrotniona na magicznym ekranie powraca w kilku tekstach. Kto z was jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem. Autorka nie moralizuje, wystrzega się dydaktycznych przestróg. Zdaje się mówić: oto bohater naszych czasów, mamy takiego, na jakiego zasłużyliśmy. Pokazuje jednak, jak zmienia się percepcja świata, gdy z aparatem przy uchu, podłączeni do sieci i odłączeni od życia, gubimy chwile z najbliższymi (Ten tego).
Bohaterowie Lutosławskiej nie mają imion, ograniczeni do kilku rysów są różnymi wariantami nas samych. Namacalni i zrozumiali, skreśleni lekką kreską, jak postaci na rysunkach Mieczysława Wasilewskiego, przypominają everymana z barokowych autos sacramentales. Ich doświadczenie jest naszym. Możliwość utożsamienia się z bohaterami opowiadań i zajrzenia we własne przeżycia jest dla mnie jednym z najważniejszych walorów tej książki. Nie jedynym na szczęście. Jatymy napisała bystra obserwatorka codzienności, wrażliwa na brzmienia współczesnego języka. Język nasz ojczysty zapisany w książce gra w uchu melodią ulicy i chodzi własnymi drogami, czasem na przekór gramatyce. Nie odmówię sobie tej przyjemności i przywołam fragment Kłopotu: Kłopot był duży i okazało się, że nie był sam. Miał go i ten, i tamten. A ten tam u tamtego był dwa razy większy niż normalnie. Bo normalnie każdy ma jakiś kłopot, ale tamten u tamtego był nienormalny (s. 42).
Mam w domu cztery książki Grażyny Lutosławskiej. Bajkę Leon i kotka, czyli jak rozumieć mowę zegara oraz opowieść o tym Jak Arni i Dobek ratowali świat czytał mój syn, Bajki od rzeczy i Jatymy trafiły do mojej biblioteki. Choć autorka sięga po różne formy i kieruje swój przekaz do innych czytelników, książki mają wspólny mianownik. Jest nim subtelny humor i melancholia. Lubię ten zestaw, przypomina słony karmel w dobrej lodziarni. Można go znaleźć m.in. w opowiadaniu Pod górkę. Jest tam także uważność w opisywaniu dzieci. One nie tylko wiedzą więcej i czują mocniej, wyobraźnia pozwala im szybować ponad naszą wąską i ograniczoną percepcją (Motyl). Relacja dorosłego z dzieckiem to kolejny ważny temat w Jatymach. Autorka pokazuje ją w wielu wariacjach. Znajdziemy tam mądrego i cierpliwego ojca (Jak to na plaży) i zniecierpliwioną matkę zajętą telefonem (Ten tego). Widać w tych historiach doświadczenie dziennikarskie, autorka uważnie patrzy, a to, co zobaczy, umie opisać w sposób uniwersalny. Toteż jej opowieści raz zbliżają się do bajek, innym razem do minireportaży (czy taka forma już istnieje w klasyfikacji gatunkowej?). Kiedy im się dłużej przyglądam, przypomina mi się rada Hanny Krall skierowana do młodych dziennikarzy: pisanie to głównie skreślanie. Grażyna Lutosławska nie była uczennicą wielkiej reporterki (przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo), ale jej podejście do tekstu wydaje się być bliskie temu, jakie patronuje autorce Wyjątkowo długiej linii. Spada na nas codziennie lawina wyrazów, toteż słowa sprane i wyciągnięte jak T-shirty przestają mieć znaczenie. Grażyna Lutosławska przesiewa słowa przez sito. I dopiero te przebrane i wyłuskane z łupinek przydają się w opisywaniu relacji między zaimkami.
„Szczęście nie leży na ulicy” – pisze Grażyna Lutosławska w Jatymach. I właściwie nie wiadomo, gdzie go szukać, przytrafia się mimochodem, a przyłapane na gorącym uczynku znika równie szybko jak budowle z kamieni podmywane przez fale (Jak to na plaży). Najważniejsze jest jednak to, że czasami zdarza się zaimkom, i wtedy znikają cudze kłopoty, a nasze przestają mieć znaczenie. Możemy jednak szczęściu pomóc. W jednym z moich ulubionych opowiadań, zatytułowanym Nike, bohaterowie podróżują, nie wychodząc z kawiarni – wystarczy łyk kawy i internet, by z Londynu przenieść się do Porto. Minimalizm i wyobraźnia. Jakie to proste! Wtedy na pewno zdążymy na czas, bo czas przestanie mieć znaczenie. Ale to już temat innego opowiadania ze zbioru Jatymy Grażyny Lutosławskiej. Warto go poszukać, warto też przyjrzeć się kłopotom zaimków, może dzięki temu nasze przestaną być takie straszne.
Grażyna Lutosławska: Jatymy wesołe i rzewne, niektóre o miłości. Episteme, Lublin 2019, ss. 101 + 3 nlb.